Syndrom Seattle

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy zimny prysznic, jaki przeciwnicy globalnej gospodarki zgotowali uczestnikom konferencji Światowej Organizacji Handlu (WTO) w Seattle, miał oznaczać początek końca globalizacji?
 Jakie szanse mają ci, którzy próbują walczyć z postępującą liberalizacją handlu? Czy światu grozi podział na obszary "szybkiego biznesu" i kulejącą w tyle resztę? Co w epoce "gospodarki cyfrowej" powinny czynić rządy? Jaki wpływ na tempo globalizacji będą mieć protesty społeczne - zarówno w Seattle, jak i te ostatnie w Davos. To tylko niektóre z pytań, na które próbowano znaleźć odpowiedź podczas tegorocznego szczytu Światowego Forum Ekonomicznego.


Na tegorocznym forum w Davos rzucała swój cień zakończona niedawno fiaskiem konferencja WTO w Seattle

Przygodnemu przechodniowi to miasteczko w sercu Alp o tej porze roku może się wydawać nie tyle kurortem dla chorych na schorzenia układu oddechowego, ile schronieniem dla cierpiących na zgoła inne dolegliwości. Wkrótce okazuje się jednak, że mężczyźni "rozmawiający" ze swoimi marynarkami to tylko część licznej tu rzeszy agentów ochrony, zaś spieszący się ludzie, dyskutujący - zdawałoby się - sami z sobą, to najczęściej wiecznie zajęci menedżerowie, załatwiający przez podłączone do ucha telefony komórkowe sprawy warte setki milionów dolarów. Co roku Davos przekształca się w małą stolicę świata. Od 30 lat na przełomie stycznia i lutego zjeżdżają tu najważniejsi politycy i najpotężniejsi przedstawiciele świata biznesu. Nie brakuje też znamienitych naukowców i artystów. W tym roku spotkanie w Davos nabrało jeszcze większego znaczenia. Sprawiła to nie tylko okrągła rocznica i początek nowego tysiąclecia. Po raz pierwszy na szczycie Światowego Forum Ekonomicznego pojawił się urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych, po raz pierwszy - po klęsce obrad WTO w Seattle - w tak ważnym gronie powrócono do tematu globalizacji. W centrum kongresowym Davos można było usłyszeć orędowników globalizacji "za wszelką cenę", umiarkowanych optymistów, a także tych, którzy w pierwszej kolejności wskazywali na możliwe zagrożenia i nieuchronne straty związane z dalszą liberalizacją światowego handlu.
W tym samym czasie do górskiej mieściny próbowali się przedrzeć radykalni przeciwnicy procesu globalizacji. Pod wodzą José Bové, francuskiego przywódcy strajkujących rolników i organizatora protestów w Seattle, udało im się i tym razem zaznaczyć swoją obecność i wyrazić sprzeciw. Choć szwajcarscy policjanci kontrolowali drogi dojazdowe do Davos, a w samym miasteczku po cywilnemu przesiadywali w restauracjach i pubach, by wyłowić tych, którym jednak udało się tu dostać, nie obyło się bez zamieszek. Mieszkańcy Davos do dziś głowią się nad tym, w jaki sposób przeciwnicy globalizacji zdołali dotrzeć na trudno o tej porze roku dostępną polanę w górach, by na śniegu pozostawić ogromnej wielkości napis "WTO - NO". Był to pierwszy apel, jaki przelatujący helikopterem z lotniska w Zurychu prominenci musieli przeczytać. Wiele szwajcarskich gazet z dumą podkreślało, że "Davos nie stało się drugim Seattle". Dziennikarzom chodziło jednak bardziej o zaznaczenie, że siły porządkowe nie dopuściły do takich rozbojów jak w stolicy stanu Waszyngton. "Cienia Seattle" nie udało się jednak usunąć.
Nikt nie ma wątpliwości, że procesu globalizacji nie da się powstrzymać, niemniej jednak rośnie lobby opowiadające się za przeprowadzeniem istotnych zmian. Podobnie jak Andrea Durbin, dyrektor organizacji Friends of the Earth, uważają oni, że globalizacja nie może być przeprowadzana kosztem większości mieszkańców Ziemi. Połowa populacji świata walczy bowiem o przeżycie za dwa dolary dziennie. Co znaczą osiągnięcia technologii, skoro - jak zauważył w Davos król Abdullah z Jordanii - przepaść między ludźmi dysponującymi wiedzą a tymi, którzy mogą o niej jedynie marzyć, coraz bardziej się pogłębia. Ostatnie demonstracje związane z rundą w Seattle pokazały ryzyko, jakie niosą z sobą konsekwencje tego, że znaczna część globu pozbawiona jest korzyści płynących z technologii i globalizacji. Jest też bardzo prawdopodobne, że "nowa ekonomia" przyspieszy koncentrację bogactwa w rękach najzamożniejszych narodów. Kraje uboższe muszą więc uzyskać ułatwienia w dostępie do rozwijającej się w szybkim tempie gospodarki opartej na wiedzy (knowledge economy). Słowo "wiedza" jest coraz częściej używane w znaczeniu "klucz do dobrobytu". Prof. Klaus Schwab, inicjator i prezes Światowego Forum Ekonomicznego, nie dzieli świata na biednych i bogatych, lecz na wiedzących i nie wiedzących. Zauważa też, że przy takim natłoku informacji jak obecnie najważniejszą sztuką staje się umiejętność ich filtrowania. Ale czy sama wiedza wystarczy?
Zdaniem Martina Khora, dyrektora Third World Network, musimy jeszcze raz przemyśleć politykę liberalizacji handlu. Zwraca on uwagę na fakt, że w ciągu ostatnich dwóch lat tylko kilka państw zarejestrowało umiarkowany lub wysoki wzrost gospodarczy, podczas gdy większość odnotowała obniżenie standardu życia. Khor powołuje się przy tym na zeszłoroczny raport ONZ dotyczący rozwoju ludzkości. Według jego autorów, "pięć najbogatszych państw świata w 82 proc. korzysta z rozwoju eksportu i przyciąga 68 proc. zagranicznych inwestycji bezpośrednich, podczas gdy udział pięciu najbiedniejszych krajów w obu tych dziedzinach ledwie wynosi 1 proc.". Khor ostrzega również, że wprowadzenie liberalizacji handlu w krajach do tego jeszcze nie przygotowanych spowoduje wzrost zadłużenia, destabilizację i ogromną recesję. Pozytywne skutki liberalizacji handlu starał się natomiast podkreślić prezydent Meksyku Ernesto Zedillo, który powołując się na przykład NAFTA, mówił o niepotrzebnej "globafobii". Zwracał uwagę, że biznes w Meksyku - zarówno prywatny, jak i państwowy - nigdy nie był tak ekologicznie czysty jak teraz. Ale nie wszystkich to przekonuje. Philip Jenning, sekretarz generalny Union Network International, obawia się, że "na każdego multimilionera, który swoją fortunę zbił na Internecie w ciągu jednej doby, będą przypadały miliony ludzi, którzy stracą pracę, bo ich umiejętności nie będą już wystarczające. Globalizacja z pewnością spali na panewce, jeżeli tylko najbogatsi będą mieli wstęp na drogę prowadzącą do globalnej wioski". Tych problemów automatycznie nie rozwiąże żaden rynek. Potrzebna jest współpraca poszczególnych rządów i świata biznesu. Tony Blair podczas swojego wystąpienia w Davos apelował o większy udział państw w przygotowaniu swoich społeczeństw do nadchodzących czasów. Apelował też do świata biznesu, aby ten wziął na siebie część odpowiedzialności za konsekwencje wynikające z globalizacji gospodarki. Ostrzegał, że konieczne są odpowiednie decyzje, aby "nowa ekonomia" nie spowodowała destabilizacji w różnych dziedzinach życia. "W gospodarce zdominowanej przez informację i wiedzę wykształcenie jest najważniejsze" - mówił Blair. Co do tego nikt nie ma wątpliwości, natomiast wciąż otwarte pozostaje pytanie, jaka powinna być rola państwa w ochronie obywateli przed negatywnymi skutkami globalizacji, takimi jak np. utrata miejsc pracy. Amerykanie wytykają Europejczykom, głównie Francuzom i Niemcom, że zbyt mocno przywykli do opieki państwa, hamując w ten sposób rozwój gospodarczy zarówno swoich krajów, jak i całej Unii Europejskiej. W rozmowie z "Wprost" Francis Fukuyama, amerykański politolog, nazwał unię "europejskim domem opieki społecznej". Jego zdaniem, globalizacja jest nieunikniona, ale dla wielu będzie to wyboista droga. Jak bardzo? To zależy w dużej mierze od środków, jakie zostaną przedsięwzięte. "Pokonałem drogę do Davos, ponieważ razem możecie zmienić świat" - mówił do zebranych polityków i biznesmenów Bill Clinton. I apelował dalej: "Nie zostawiajcie małych ludzi samych sobie". Twierdził, że rządy powinny znaleźć odwagę, aby wznieść się ponad krótkowzroczne polityczne interesy, a wielkie korporacje winny wziąć odpowiedzialność za swoje czyny we wszystkich zakątkach świata - "obojętnie: w Afryce czy w Nowym Jorku". Apelował o umorzenie długów państwom Trzeciego Świata, zniesienie subsydiów na artykuły rolne, o darmowe zaopatrywanie biednych krajów w szczepionki itd. Jaki skutek odniosą te apele, na razie nie wiadomo. Wszak - jak zauważył w Davos Mike Moore, dyrektor generalny WTO - "w Seattle nie potrzebowaliśmy demonstrantów, aby ponieść porażkę, sami ją sobie zgotowaliśmy".
Postęp procesu globalizacji zależeć więc będzie teraz przede wszystkim od umiejętności globalnego myślenia wszystkich - i polityków, i liderów biznesu. Szczyt w Davos stworzył wprawdzie niepowtarzalną okazję do dialogu wielu stronom, ale jednocześnie uwidocznił głębokie różnice. Wydarzenia w Seattle i rozmowy w Davos dowodzą, że gospodarka wolnorynkowa musi zostać wsparta odpowiednią polityką społeczną. To nie budzi sporów, jednak przywódcy europejscy zadanie to przypisują raczej poszczególnym rządom, a Amerykanie oczekują tego typu polityki od wielkich koncernów. Fareed Zakaria z "Foreign Affairs" jest umiarkowanym optymistą i uważa, że przestrzeganie zasady wzajemnych korzyści (win-win) sprawi, że coraz więcej państw przekona się do liberalizacji handlu i otwarcia swoich gospodarek. Wiele zależy wszakże od tego, jaką naukę świat biznesu wyciągnie z porażki w Seattle. A także z niekiedy burzliwego dialogu w Davos. Jego zdaniem, możemy oczekiwać, aby korporacje czerpiące wielkie zyski z globalizacji przeznaczały choć mały ich odsetek na niwelowanie negatywnych skutków tego procesu, biorąc na siebie troskę na przykład o ochronę środowiska czy przeszkalanie zwalnianych pracowników. Od tej odpowiedzialności głównych aktorów dzisiejszego świata zależeć będzie tempo globalizacji gospodarki i jej sens. W Davos wszyscy uczestnicy szczytu zdawali się to rozumieć, chętnie nawiązując dialog z oponentami. Wkrótce się przekonamy, czy czar porozumienia nie pryśnie zbyt szybko, gdy główni bohaterowie opuszczą "czarodziejską górę".

Więcej możesz przeczytać w 6/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.