Wołowina na Powiślu

Wołowina na Powiślu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Bandyci chodzą swobodnie, strzelając do siebie wzajemnie, a policja "podejrzewa, że to gangsterskie porachunki". Bardzo słusznie podejrzewa, ale co z tego?
Hukło, rąbło i walło tak, że aż szyby zadrżeli - opowiadał mi ubogi rencista. Porządny człowiek. Działał sporo w zakonspirowanej "S" w stanie wojennym. Potem przestał. Znam go od lat, mieszka na warszawskim Powiślu. Słuchałem jego opowieści i myślałem sobie, że gdyby mu się życie inaczej ułożyło, gdyby los inaczej pokierował pewnymi sprawami, to mógłby on dziś wykładać na amerykańskich uniwersytetach. Tak sobie myślałem, ale co to kogo obchodzi, co ja sobie myślałem. Może mnie samego, ale - szczerze mówiąc - też coraz mniej. "Myślenie ma kolosalną przyszłość!" - to było hasło z czasów mojej młodości, tytuł wielkiego przedstawienia w Teatrze STS. Od tamtej pory upłynęło ponad czterdzieści lat i tytułowa "kolosalna przyszłość" dawno już należy do przeszłości. Myślenie ma kolosalną przeszłość! - tak dziś raczej trzeba powiedzieć.

Wracajmy zatem do tego, co spowodowało, że szyby zadrżały na Powiślu. Otóż była to bomba, kolejna rzucona przez tego samego, nieznanego osobnika działającego w Warszawie. Robi on bomby z kawałków rur i taką właśnie rzucił z mostu Poniatowskiego na schody prowadzące z wiaduktu na ulicę Solec. Było rano, po ósmej. To, że nikogo nie było na schodach, można uznać za cud. Nic się nikomu nie stało. Z moim znajomym rencistą rozmawialiśmy o tym wydarzeniu. Potem jeszcze pan Tadeusz (imię zmienione), taksówkarz z Solca, też swoje dopowiedział. Był od zdarzenia blisko, kilkadziesiąt metrów. To on znalazł kawałki bomby, zebrał je i po godzinie przekazał policyjnej ekipie, która przyjechała i stała tam przez dwa dni. Może liczyła, że rzuci drugą. Żarty na bok. Czego się dowiedziałem z rozmowy z tymi dwoma: otóż tak się zdarzyło, że w chwili, gdy wybuchła ta bomba, ulicą Solec, właśnie pod wiaduktem, przechodziło dwóch mundurowych policjantów. Byli tuż, tuż. Gdyby na wybuch bomby zareagowali, gdyby wbiegli na schody i dalej na górę (a młodzi to byli policjanci), kto wie, może by złapali do dziś nieuchwytnego bombiarza. Ale ci dwaj nie pobiegli. Nie ruszyli się nawet. Na ponaglające krzyki przechodniów, by zareagowali, odpowiedzieli uspokajająco: petardę gówniarz rzucił. Swoją drogą - ciekawe, dlaczego rzucenie petardy w środku miasta jest przez policję uznane za coś, na co w ogóle nie należy reagować. Kilka dni potem przeczytałem w prasie, że w stołecznej policji szykują się "rewolucyjne zmiany", że od 1 stycznia będzie nowa policja. "Samorządy będą mogły tworzyć dodatkowe etaty dzielnicowych. Funkcjonariusze zza biurek wyjdą na ulicę". Dalej nie cytuję, bo beznadziejność tego optymizmu mnie zwala z nóg. Funkcjonariusze zza biurek wyjdą na ulice? Po kiego grzyba? Żeby stać jak te dupy wołowe i uspokajać, że to tylko petarda? Przypomina mi się anegdota o pewnym hydrauliku zatrudnionym przez spółdzielnię mieszkaniową do wykonywania codziennych, bieżących napraw. Tyle że zatrudniony siedział głównie w pakamerze i pił. Skargi różnych lokatorów, że hydraulik nigdy nie przychodzi, odniosły skutek: spółdzielnia przeprowadziła korektę organizacyjną! Hydraulik został przeniesiony z działu technicznego do działu interwencyjnego. Poza tym dodano mu jeszcze pomocnika. I słusznie. We dwóch pije się przyjemniej. Niechcący przeczytałem ostatnio - niechcący, bo przecież nie węszę za takimi informacjami, ale była to wiadomość z pierwszej strony "Życia Warszawy", do którego to "ŻW" zaczyna właśnie pisać pan Bagsik (powiedział, że zajmie się muzyką, ale widocznie zmienił zdanie) - otóż przeczytałem o kolejnej dupowatej wołowinie policyjnej. Młode małżeństwo i ich dwumiesięczna (!) córeczka zostali pobici przez bandytów. Policja bezskutecznie szukała świadków zdarzenia. Stowarzyszenie Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej znalazło ich w dwie godziny. Napady i strzelaniny na ulicach miast całej Polski stały się już codziennością, na którą policja praktycznie przestała reagować. Bandyci chodzą swobodnie, strzelając do siebie wzajemnie, a policja "podejrzewa, że to gangsterskie porachunki". Bardzo słusznie podejrzewa, ale co z tego? "To jest skandal, żeby zabijać żywych ludzi" - mówił jeden z bohaterów opowiadań Izaaka Babla (który, Mój Pieseczku, czyli Koteczku?) i przejście nad tym do porządku wydaje mi się naganne. Przepraszam, że się ośmieszę, ale napiszę to: zabijanie ludzi powinno być karane bez względu na to, czym się zajmował zabity. Na drzwiach wejściowych do bloku należącego do Spółdzielni Budowlano-Mieszkaniowej Powiśle w Warszawie ukazało się zawiadomienie, że w dniu takim to a takim "odbędzie się przegląd instalacji gazowej w tych lokalach, które nie zostały wcześniej udostępnione. Jest to termin ostateczny!!!!!!!" - głosi zawiadomienie. Nic nie dodałem - siedem wykrzykników na nim. Otóż z całym szacunkiem dla spółdzielni Powiśle chcę ją poinformować, że takie zawiadamianie gazu jest do kitu. Gaz, mimo ostrzeżeń, że jest to termin ostateczny, będzie się nadal ulatniał z nieszczelnej instalacji i któregoś dnia rąbnie tak, że cały blok runie. A mieszkają w nim ludzie! Przechodzący wtedy obok policjanci przystaną i powiedzą: gówniarz petardę rzucił... Droga Spółdzielnio. Nie dbać o bezpieczeństwo mieszkańców i obywateli - na to może sobie pozwolić u nas tylko policja. Spółdzielni tego robić nie wolno. Ostateczny będzie tylko Sąd. A i też, podobno, dojdzie do licznych apelacji.

Więcej możesz przeczytać w 47/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Autor: