Kolor włosów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nie ma żadnego powodu, aby "blondynkę" uznawać za świętość wyłącznie z tego powodu, że w kolorze blond jej do twarzy. Podobnie postuluję w sprawie brunetek i rudych
To, co w innym demokratycznym systemie mogłoby zakołysać niejedną zawodową karierą, u nas ciągłe wywołuje protekcjonalny i zgoła ironiczny uśmieszek. Lekceważenie tych z pozoru tylko "błahostek" może jednak być niezwykle groźne. Naprawdę.

Doświadczył tego kilka lat temu na własnej skórze - i to nie w oddalonej i przesiąkniętej duchem feminizmu Ameryce, ale u naszych zachodnich sąsiadów - Steffen Heitmann. Niedoszły kandydat na prezydenta Niemiec. Gdy tylko mimochodem przy jakiejś okazji wybąkał, że "nic by się nie stało, gdyby kobiety siedziały w domu", przestał być kandydatem na kandydata. Oczywiście, że nawet "blondynka", o której za chwilę, nie łudzi się, iż Heitmann odpadł w prezydenckich przedbiegach z powodu głosów oburzenia tamtejszych feministek. Skutecznie pomogli mu w tym polityczni przeciwnicy. Zaatakowali Heitmanna, precyzyjnie wypunktowali jego antykobiece przekonania, wiedząc, że zupełnie nie przystają one do realiów demokratycznego państwa. Tak jak Blondinenwitze, które raz na zawsze przestały śmieszyć szanujących się niemieckich dziennikarzy. Przynajmniej w miejscu pracy, czyli mediach. Wychodząc ze słusznego założenia, że to, co się myśli i robi z blondynką po godzinach, to już prywatna sprawa. Każdego dziennikarza. Można by się jeszcze w tym miejscu odwołać do robiącego światową karierę pojęcia "polityczna poprawność". Ale i tak przecież wszyscy wiedzą, o co w tym chodzi.
Doceniam więc, z jak wielką skrupulatnością Piotr Moszyński, mój redakcyjny kolega, pisze w "Salonowcu" (nr 5): "Weźmy na przykład informację podaną w sobotę 16 stycznia 1999 r. o godz. 8.37 czasu warszawskiego przez biuro Agencji France Presse w Montrealu. Głosi ona, że kanadyjskie ťstowarzyszenia obrony praw kobietŤ kipią z oburzenia z dwóch powodów. Pierwszy powód to wydanie w ich kraju książki pt. ť500 najlepszych dowcipów o blondynkachŤ. Drugi powód to przyznanie wydawcy tego zbioru subwencji tamtejszego Ministerstwa Spuścizny Narodowej". W tym miejscu pan Moszyński przytacza, kto komu i co w tej sprawie zarzucał i co kto komu próbował na te zarzuty odpowiedzieć.
Według Salonowca, obie strony - oskarżająca, czyli kobieca, i wyjaśniającą, czyli urzędowa - posługują się argumentacją równie szlachetną, jak idiotyczną. Pojawiło się też ze strony atakowanej wyjaśnienie, że ministerstwo nie chce być posądzone o "zakusy cenzuralne".
"Ktoś, kto wydaje pieniądze podatników, oczywiście powinien się interesować tym , na co są one zużywane i zapobiegać marnowaniu ich na cele niemądre lub podłe" - pisze pan Moszyński. "Nie trzeba zaraz być cenzorem, żeby odmówić państwowej dotacji wydawcy, który postanawia finansować na przykład dzieła gloryfikujące hitleryzm bądź pedofilię. Gdyby dowcipkowanie o blondynkach można było zaliczyć do podobnej kategorii zjawisk, wycofanie ministerialnej dotacji byłoby jak najbardziej uzasadnione" - komentuje autor.
Jedno "ale"... Dyskutowanie o tym, co kogo może urazić, to tak trochę jak rozprawianie o gustach. A o tych, jak wiadomo, się nie dyskutuje. To więc nie jest z pewnością tak, jak twierdzi felietonista, że "strach przed feministkami sparaliżował połączenia neuronalne rzecznika resortu Westerberga, a strach to zły doradca". Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś się kogoś przestraszył dlatego, że ten ktoś jest tylko feministką, tylko blondynką czy też feministką-blondynką. Może ten ktoś po prostu nie miał racji? I dlatego teraz plącze się w zeznaniach?
Poza wszystkim przyznam, że bardzo chciałabym się dowiedzieć, z jakiego powodu dowcipy o blondynkach, zazwyczaj sytuujące je jako istoty mało rozgarnięte i z przytępionym refleksem, można zaliczyć - jak twierdzi Salonowiec - do spuścizny narodowej. Nie przekonuje mnie argument, że "trudności z takim zaliczeniem występują jedynie wtedy, gdy zarówno blondynki, jak i narody traktuje się bez względu na okoliczności z jednaką śmiertelną powagą". W okolicznościach, na które powołuje się Salonowiec, chyba jednak nikomu do śmiechu nie jest.
Zgadzam się w stu procentach z panem Moszyńskim, że od napuszenia można się "udławić, udusić i pęknąć". Ale żeby się tak nie stało, wcale nie trzeba za państwowe pieniądze wydawać 500 najśmieszniejszych nawet żartów o blondynkach. Może słuszniej byłoby te pieniądze przeznaczyć na podręcznik "Jak się z napuszenia nie udławić, nie udusić i nie pęknąć"? I to bez względu na to, czy jest się blondynem, czy blondynką. Na podręcznik o tym, jak nie poprawiać sobie samopoczucia sytuowaniem innych na gorszych pozycjach. Śmiejąc się do rozpuku z zawodu, jaki "ktoś" inny wykonuje, z jego koloru skóry czy też koloru włosów.
To absolutna racja!!! Nie ma żadnego powodu, aby "blondynkę" uznawać za świętość tylko z tego powodu, że w kolorze blond jej do twarzy. Podobnie postuluję w sprawie brunetek, rudych i tych z trudnym do określenia kolorem włosów. I w tym względzie nie ma co liczyć na rozumne feministki, do których odwołuje się Salonowiec. Nie o rozum przecież w całej tej sprawie chodzi, lecz o jego brak. Nadużyciem byłoby także przeświadczenie, że dowcipy o blondynkach ośmieszają jedynie feministki. I to te nierozumne.
Więcej możesz przeczytać w 7/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.