Nirwana na antypodach

Nirwana na antypodach

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nowa Zelandia to marzenie wszystkich, którzy pragną uciec "od kołowrotka tego świata", od zatrutego powietrza i wody, od wojen i zbrodni
Kraina na samym dole globusa jawi się wielu niczym wyspa nirwany: spokój, wyzwolenie od trosk, ogólna szczęśliwość. Niestety, do Nowej Zelandii jest daleko: w sąsiedztwie jest tylko biegun południowy i Australia, która też wydaje się odległa, a złośliwi powiadają, że dwa kraje łączy naprawdę tylko Morze Tasmana. Nirwana? Tak to wygląda z daleka. Ale i z bliska nie jest źle - zieleń pokrywa dwie duże wyspy wszędzie z wyjątkiem wysokich, przeważnie ośnieżonych gór.

Nowa Zelandia jest słabo zaludnionym krajem, obszar państwa niewiele mniejszy od Polski zamieszkuje zaledwie ok. 3,5 mln ludzi. Można jechać dziesiątkami kilometrów i nie spotykać żywej duszy. Nowozelandczycy boją się inwazji Indonezyjczyków, Wietnamczyków, Filipińczyków, Chińczyków i wznoszą przed nimi wysokie bariery. W końcu jednak granice wyspiarskiego kraju będą się musiały rozhermetyzować, podobnie jak powoli dokonuje się to w Australii. Pewnego dnia stłoczone w swoich krajach miliony ludzi sięgną po wspaniałą ziemię obiecaną na antypodach.
Politycy i ekonomiści zazdroszczą Nowej Zelandii stabilności gospodarki, a specjalistów od rankingów zdumiewa obowiązująca tu uczciwość w biznesie. Od lat to państwo znajduje się w ścisłej czołówce krajów o najniższej, wręcz znikomej korupcji. Polakowi trudno uwierzyć: nikt tutaj nie bierze łapówek! Czasami wyjątkowo rygorystyczne przestrzeganie prawa bywa wręcz dokuczliwe. Oto w drodze powrotnej z wysp południowego Pacyfiku wylądowałem wraz z dwójką moich towarzyszy z polskiej telewizji ponownie w Auckland. Wtedy też okazało się, że przez gapiostwo któregoś telewizyjnego urzędnika nie mają oni wielokrotnej wizy. Chodziło o spędzenie na ziemi nowozelandzkiej jednej nocy, w przerwie lotu do Ameryki, a następnie do Europy. Żadne tłumaczenia nie odnosiły skutku, nie pomogły ofiarne interwencje pracowników Air New Zealand, patrona długiej podróży, nie dała rezultatu telefoniczna gwarancja polskiego milionera z Auckland, który poręczał swoim majątkiem rzetelność grupy dziennikarzy z Warszawy. Żadnych szans - skamieniałe w uprzejmym grymasie twarze: prawo jest prawem, przepis przepisem, moi państwo.
Korupcji nie ma - biurokracja rekompensuje ten "bolesny brak". Czy jednak naprawdę korupcji nie ma w ogóle? Sądząc z ostatnich doniesień "The New Zealand Herald" i innych gazet, nie jest aż tak dobrze, jak chcieliby marzyciele. Oto od 1991 r. ciągną się dochodzenia w tzw. Winebox Affair. Mało wówczas znany polityk (później został wicepremierem) Winston Peters, przywódca partii New Zealand First, zebrał dokumenty obciążające wybitnych biznesmenów, którzy przy pomocy marionetkowego rządu Wysp Cooka (terytorium administrowane przez Nową Zelandię) założyli oszukańczą firmę pod nazwą European Pacific, by wraz z inną firmą - Magnum Corporation - przeprowadzić liczne transakcje bez płacenia wielomilionowych podatków.
Peters skompletował dokumenty w kartonie po winie (stąd nazwa afery) i przedstawił je publicznie. Według jego ustaleń, w aferę zamieszane są najważniejsze postacie i instytucje nowozelandzkiego życia gospodarczego, w tym nawet Bank of New Zealand. Możni tego kraju, m.in. niektórzy politycy, starali się zahamować dochodzenie. Sprawę przekazano do zaopiniowania wybitnym prawnikom, z których część wręcz przyznała rację European Pacific. Afera trwa latami i nie widać jej końca. Ostatnio Sąd Apelacyjny zarządził oficjalne zbadanie sprawy. Jeżeli w najbliższych wyborach wygra Partia Pracy - na co się zanosi - wyjaśnianie afery Winebox nabierze zapewne tempa, a wtedy wszystko może się zdarzyć.
W Nowej Zelandii na pewno nie ma ordynarnego "smarowania łapy", kopertówek, uścisków pod stołem, opłaconej tolerancji policyjnych służb drogowych. Nie ma łapówek za pozwolenia, koncesje, licencje i tym podobne korupcjogenne akty administracyjne. Dość nieprawdopodobnie brzmią pogłoski o łapówkach za uzyskanie zgody władz imigracyjnych na stały pobyt przybyszów z Azji, co podobno kamuflowane było określeniem "opłaty za doradztwo".
Krainę rzekomej nirwany gnębią też prawdziwe kłopoty. Sytuacja gospodarcza pogarsza się, rośnie bezrobocie, zamykane są zakłady pracy. Pani premier Jenny Shipley traci z miesiąca na miesiąc popularność; to ona przecież zmniejszyła subsydia dla farmerów i emerytury, podwyższyła studentom czesne, a sobie pensję - o czym się głośno mówi, przeciw czemu demonstruje.
Na szczęście Nowa Zelandia ma owce. Jest ich 61 mln (z nowo narodzonymi, których przez rok się nie liczy, nawet 100 mln). Stanowią prawdziwe bogactwo kraju - na obszarze 17,7 mln hektarów funkcjonuje 82 tys. farm hodowlanych. Rocznie dostarczają 320 mln kilogramów wełny, pokrywają trzecią część eksportu państwa. Nowozelandczycy wyodrębniają 19 owczych ras. Niektóre okazy wyglądają przed ostrzyżeniem jak toczące się po łąkach ogromne kłęby waty, inne przyciągają oczy kolorem - mają czarne pyski lub całe są czarne. To bodaj nieprawda, że owca jest najgłupszym stworzeniem na świecie, w sali Agrodome w Rotorua można obserwować pokaz owiec, które zachowują się jak tresowane zwierzęta w cyrku.
Wszystko zaczęło się w tym kraju dosyć późno, bo dopiero w roku 1773, gdy dotarł tu na statku "Resolution" kapitan Cook i wysadził na ląd pierwsze owieczki. Dzielni mieszkańcy tych stron, często ubodzy przybysze ze Szkocji (ludzie wolni, a nie - jak w Australii - deportowani z Anglii przestępcy), zabrali się energicznie do rozwoju hodowli. Istnieją zresztą po temu świetne warunki. Łąki nowozelandzkie zielenią się przez jedenaście miesięcy w roku. Połoniny stanowią wspaniałe pastwiska, zresztą nie tylko dla owiec, ale także dla bydła rzeźnego (4,5 mln sztuk), krów mlecznych (3,2 mln), kóz, a nawet jeleni, które hoduje się na licznych farmach). Kraj na antypodach jest potęgą w produkcji nabiału: wytwarza rocznie 300 tys. ton masła i 130 tys. ton sera.
Nierzadko siąpi tu deszcz i bywa przenikliwie zimno. Wyspy oferują rozmaitości klimatyczne - mają tropikalną dżunglę, góry w wiecznym śniegu oraz deszczową krainę jezior i wodospadów. To Milford Sound na wyspie południowej - wśród takiej masy wody z gór i z nieba nie zdarzyło mi się w życiu przebywać. Ludzie w miarę swych sił dostosowali się do trudnych warunków; nawet daleko na chłodnym południu (rekord świata szerokości geograficznej!) potrafią uprawiać winorośla i produkować pyszne wino.

Więcej możesz przeczytać w 7/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.