Na zdrowie

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Jak to możliwe, żeby koszt dializy wyceniano u nas na 300 zł, podczas gdy w Niemczech usługa ta kosztuje 3-4 razy więcej" - dziwił się polski lekarz nefrolog w programie telewizyjnej Jedynki. Zarówno on, jak i wszyscy porównujący standard opieki zdrowotnej w Polsce i krajach Unii Europejskiej zapominają, że dochód narodowy na mieszkańca jest w Niemczech siedmiokrotnie wyższy niż w Polsce, w Stanach Zjednoczonych i Danii - ośmiokrotnie, w Norwegii - dziewięciokrotnie, a w Szwajcarii prawie dziesięciokrotnie wyższy. Poziom i zakres finansowania powszechnej opieki medycznej jest więc u nas faktycznie dwukrotnie wyższy od tego, na jaki nas stać, biorąc pod uwagę zamożność Polski i Polaków. Nawet w krajach bogatych, na przykład w USA, podstawowa opieka medyczna obejmuje niezbędne minimum świadczeń. Wyższy standard uzyskują tylko osoby zawierające indywidualne ubezpieczenia, czyli łożące na to z własnej kieszeni. Każdy, kto mówi, że w reformie zdrowia powinien się liczyć człowiek, przemilcza, że liczone muszą być przede wszystkim pieniądze, gdyż w przeciwnym razie mówienie o człowieku, o interesie pacjenta stanie się pustym frazesem. Więcej - można podejrzewać, że najgłośniejsi obrońcy interesów pacjenta chcą utrzymania uznaniowości i szarej strefy.
- Każdy, kogo na to stać, może się ubezpieczyć i z ubezpieczenia pokrywać koszty ponadstandardowych usług - proponuje Zbigniewa Nowodworska, rzecznik prasowy pełnomocnika rządu ds. reformy ubezpieczeń zdrowotnych. Obecnie jednak ubezpieczenia takie oferuje tylko TU Europa SA i obejmują one wyłącznie mieszkańców województwa dolnośląskiego. Wprowadzenie podobnych usług z początkiem roku zapowiadały Polisa i Hestia Insurance, lecz na razie zrezygnowały. - Wiele lepiej sytuowanych osób wolałoby już teraz ubezpieczyć się w jakimś towarzystwie i nie płacić obowiązkowej składki - przekonuje Marek Glass-Brudziński, prezes prywatnej poznańskiej kliniki stomatologicznej Dens. - W tej chwili nie możemy sobie na to pozwolić - odpowiada Nowodworska. - To bogaci leczą biednych, zdrowi chorych: każdy ma mieć dostęp do tego samego zakresu usług niezależnie od dochodów. Z czasem, kiedy Polacy będą zamożniejsi, składki na kasy chorych będą płacić gorzej sytuowani. Bogatszych z systemu obowiązkowej składki będzie można wtedy wyłączyć.
Na razie polski system opieki zdrowotnej zakłada - niczym szwajcarski czy holenderski - powszechną dostępność do najlepszych, wyspecjalizowanych badań i zabiegów. A to oznacza, że - tak jak dotychczas - trzeba będzie wybierać: czy robić więcej przeszczepów serca, czy upowszechnić badania mammograficzne? Czy wcześniej operować chorych na raka, czy dializować wszystkich potrzebujących? Czy kupić kolejne urządzenie wykorzystujące rezonans magnetyczny czy rozszerzyć profilaktykę gruźlicy? Państwo musi też jasno określić, które usługi - nawet te najdroższe - będą finansowane przez kasy chorych, a które muszą obciążyć kieszeń pacjenta. To stan finansów publicznych, a nie dobra wola i poświęcenie lekarzy, decyduje w największym stopniu o tym, ilu chorych umrze, nie doczekawszy pomocy. Także wtedy, gdy reforma zacznie już w pełni funkcjonować.

W nowym systemie za dojazd karetki - jeśli nie jest to wypadek albo stan bezpośrednio zagrażający życiu - zapłaci pacjent. Poniesie on także koszty zabiegów i skomplikowanych badań przeprowadzanych w innym województwie (teoretycznie kasy chorych powinny się rozliczyć między sobą, jednak na razie większość z nich żąda zezwoleń przed poddaniem się leczeniu w innym województwie).
Reformatorzy chcą przede wszystkim ograniczyć szarą strefę w medycynie. Pomoże w tym nawet tak proste posunięcie, jak wprowadzenie odpłatności za skrócenie oczekiwania na zabieg, na który trzeba czekać w kolejce. - Najgłośniej krytykuje nowy system środowisko profesorskie, prowadzące prywatne praktyki na oddziałach publicznych szpitali, wykorzystujące sprzęt oraz leki tych jednostek - tłumaczy dyrektor jednego z poznańskich szpitali. - Każda kobieta, od której lekarz w publicznym zakładzie zażąda pieniędzy za poród, powinna to zgłosić do kasy chorych. Kasy będą mogły rozwiązywać umowy z takimi zakładami - wyjaśnia Zbigniewa Nowodworska. Publiczne szpitale będą się musiały pozbyć całych rzesz "konsultantów", których prywatni pacjenci zajmują większość łóżek. - Otrzymujemy sygnały, że lekarze niektórych specjalności, szczególnie ginekolodzy, zapominają o odbieraniu swoich pensji w szpitalach. To dowodzi, jak niewielkie znaczenie te pieniądze mają dla ich budżetów - opowiada dyrektor jednego z departamentów w MZiOS.
W tym roku szesnaście kas regionalnych i jedna branżowa będą miały do podziału 18 mld zł ze składek. Na leczenie jednego pacjenta przypadnie więc nieco ponad 500 zł rocznie. Kasy dopiero zaczynają obracać składkami podatników: w styczniu płaciły za usługi z budżetowej subwencji wynoszącej ponad 1,5 mld zł, w lutym korzystały z kredytu - przeszło 700 mln zł. Dwa pierwsze miesiące funkcjonowania nowego systemu pokazały jednak, że prawie jedna trzecia środków była dotychczas marnotrawiona: m.in. na ciągnące się od kilkunastu lat inwestycje, na zbędne łóżka, na utrzymywanie oddziałów i ośrodków dublujących pracę lepszych jednostek znajdujących się na tym samym terenie, na darmowe leki wypisywane na tzw. zielone recepty. Można by zaoszczędzić kilka miliardów złotych rocznie, gdyby zracjonalizować zarządzanie służbą zdrowia i zatrudnienie: z analizy umów zawieranych przez kasy chorych wynika, że obecnie na statystycznego lekarza przypada rocznie zaledwie 200-300 pacjentów.


Na opiekę medyczną wydajemy dwukrotnie więcej niż możemy, biorąc pod uwagę zamożność Polski i Polaków

Dyrektorzy kas chorych są zadowoleni, że udało im się zawrzeć wszystkie tegoroczne umowy na świadczenie usług medycznych. - Zapewniłem każdemu ubezpieczonemu w województwie kompleksowe leczenie. Aż 40 proc. kontraktów podpisałem z lekarzami i instytucjami prywatnymi - chwali się Jacek Kukuruba, organizator Małopolskiej Kasy Chorych. - To nie zapłacona praca - mówi Jacek Kopocz, rzecznik Śląskiej Kasy Chorych. - Opowiada się legendy o zarobkach dyrektorów kas chorych. Nikt nie pamięta jednak, że przez ostatnie miesiące harowali po 20 godzin na dobę. Dyrektor Śląskiej Kasy Chorych otrzymuje za taką pracę 11 tys. zł. Więcej zarabia księgowy w drugorzędnej spółce.
Lekarze narzekają, że kasy chorych za nisko wyceniły wartość niektórych usług. Za wynegocjowaną z kasą sumę przeciętny stomatolog może na przykład przyjąć zaledwie siedmiu pacjentów tygodniowo. - Twierdzenie, że kasa chorych dała za mało pieniędzy, jest z gruntu fałszywe. Każdy z dyrektorów i lekarzy mógł z kasą indywidualnie negocjować warunki finansowe - mówi Jacek Kopocz. - Jeśli ktoś podpisał dokument umowy, a po dwóch miesiącach skarży się, że otrzymał za mało, oznacza to, że był kiepskim negocjatorem - dodaje Jacek Kukuruba.
Tylko w tym roku kasy chorych negocjowały umowy o świadczenia zdrowotne - od przyszłego roku będą organizować konkursy na wszystkie rodzaje usług medycznych. - Zdarzało się, że to samo świadczenie kosztowało u jednego oferenta kilka razy drożej niż u drugiego. Dokładnie badaliśmy, czy oferenci nie podają cen dumpingowych, aby przejąć rynek - wyjaśnia Kukuruba. Szpitale zazwyczaj wyceniały swoje usługi, biorąc pod uwagę średni koszt pobytu pacjenta w ubiegłym roku. Lekarze specjaliści kalkulowali koszty badań i zabiegów oraz swój zysk. Różnice w budżetach w stosunku do lat poprzednich biorą się przede wszystkim z tego, że kasy chorych płacą tylko za pacjentów mieszkających w województwie, w którym działa dana kasa. Dotknęło to ośrodki przyjmujące wielu przybyszów z innych części Polski. - Ucierpieli też ci, którzy oferowali niepotrzebne usługi. W szpitalu miejskim w Siemianowicach wreszcie zlikwidowany zostanie oddział poparzeń, od lat nie mający racji bytu - kilkaset metrów dalej znajduje się bowiem nowoczesne Centrum Leczenia Oparzeń, wykonujące wszystkie zabiegi i to na wyższym poziomie - mówi Jacek Kopocz.
- Dotychczas nikt nie liczył się na przykład z tym, że czynsz za czteropiętrowy budynek przychodni w centrum stolicy jest prawie tak wysoki jak na Manhattanie. Teraz okazało się, że przychodnia zmieściła się na jednym piętrze, a pozostałe można było wynająć na biura - mówi Zbigniewa Nowodworska. Najważniejsze jest to, że usługi medyczne będą miały wreszcie konkretną cenę, a kasy chorych - konkretną sumę do wydania. Powinno to uniemożliwić zadłużanie się szpitali, co sankcjonowało nieodpowiedzialność i zawyżanie kosztów leczenia.
Najnowsze badania CBOS dowodzą, że na razie tylko 10 proc. Polaków jest z nowego systemu zadowolonych; prawie pięć razy więcej deklaruje, że się go obawia. Pacjenci nie wierzą, że składka w wysokości 7,5 proc. wystarczy na leczenie. Uważają, że większą część kosztów opieki medycznej będą musieli pokryć z własnej kieszeni, przy tym 68 proc. twierdzi, iż leczenie zdrożeje. Jeden wniosek jest jednak optymistyczny: nie mówimy już o państwowej, czyli bezpłatnej opiece medycznej, a to oznacza skrupulatne liczenie kosztów i kontrolę sposobu wydatkowania pieniędzy podatników. Lepszej jakości usług medycznych możemy się spodziewać wtedy, gdy Polska będzie krajem bogatym. Do tego czasu manipulowanie wielkością składki oznaczać będzie tylko zabieranie jednym (rolnikom, górnikom, nauczycielom?), by dać drugim, czyli podtrzymywanie konfliktów społecznych.
Więcej możesz przeczytać w 8/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.