Płaca brutto

Dodano:   /  Zmieniono: 
Odpowiedź na pytanie, ile zarabia Polak , pozornie wydaje się prosta
Jak powszechnie wiadomo, Polak - w odróżnieniu od Amerykanina, który zawsze zarabia dobrze - zawsze zarabia średnio. A średnio oznacza, że "na rękę" otrzymuje miesięcznie prawie tysiąc sto złotych. Jeżeli jest osobnikiem wyedukowanym ekonomicznie, wie, że tak naprawdę zarobił więcej, ale fiskus ukradkiem zabrał mu podatek.

Zdaje się, że 19 proc. Tego jednak przeciętny Polak nie jest już tak pewien. Ponieważ zatrudniony jest w jednym miejscu pracy (dorabia ewentualnie na boku w szarej strefie, ale tym specjalnie się nie chwali), ostateczne rozliczenie podatkowe załatwia za niego zakład. Jeżeli jego zainteresowania ekonomiczne są nieco szersze, potrafi przeliczyć swe zarobki na dolary. Z tego przeliczenia wychodzi mu, iż zarabia 300 USD (600 DM). Z opowieści szwagra wyjeżdżającego na roboty do Niemiec wie, że jest to co najmniej pięć razy mniej niż u zachodniego sąsiada. Z pewnym zdziwieniem dowiaduje się także z prasy, że jest to o kilka dolarów więcej niż w Czechach i na Węgrzech. A już w zupełne zdumienie wprawia go fakt, że mieszkaniec Białorusi "dostaje" od swojego państwowego pracodawcy (jeżeli ten zechce mu wypłacić jakiekolwiek pobory) dolarów dziesięć. Zdziwienie jest mniejsze, jeżeli potrafi sobie przypomnieć, że przez cały okres PRL jego płaca nie przekraczała dwudziestu pięciu zielonych.

Dwie "wielkie" reformy, jakie zafundowała nam obecna koalicja - ubezpieczeń społecznych i ochrony zdrowia - nie są może aż takie wielkie. Pod jednym względem mają jednak ogrom- ny walor edukacyjny. Świetnie nada- ją się do uzmysłowienia, ile rzeczywiście zarabiamy. Pokazują także skalę ekonomicznych wyborów, jakich przeciętny Kowalski dokonuje (za pośrednictwem swoich przedstawicieli wybieranych do Sejmu i Senatu).
W grudniu 1998 r. nasz Jan Kowalski na wydruku otrzymanym razem z pieniędzmi miał napisane, że zarobił brutto 1300 zł. Po uwzględnieniu "tary", jaką była zaliczka na poczet podatku, wypłacono mu (oczywiście, jeżeli nie płacił składki "na PZU", nie był członkiem związku zawodowego i nie miał rozliczeń z kasą zapomogowo-pożyczkową) wspomnianą wyżej kwotę tysiąca stu złotych. W styczniu tego roku wypłata była mniej więcej taka sama, ale pasek z wyliczeniem, ile zarobił, stał się znacznie bardziej skomplikowany. Przeanalizujmy zatem "strukturę paska".
Zasadnicza zmiana polega na "uzusowieniu" wynagrodzeń. Była to procedura taka sama, jak znane nam "ubruttowienie", które przeżyliśmy z chwilą wprowadzenia podatku od dochodów osobistych. Wynagrodzenie powiększone zostało o wysokości składki ubezpieczeniowej (fundusz emerytalny, rentowy i chorobowy), a jednocześnie owa składka została automatycznie potrącona przez pracodawcę. W wypadku Kowalskiego płaca zwiększyła się 300 zł. Oznacza to, że jego wynagrodzenie brutto wzrosło do 1600 zł. Tak też będzie je podawać w swoich publikacjach GUS.


Kwestia, ile chcemy płacić za komfort bycia zdrowym, znakomicie nadaje się do rozstrzygnięcia w referendum

Wprawdzie Kowalskiemu 300 zł dano i w tym samym momencie odebrano, ale kwota ta rzeczywiście stanowi jego dochód. Tyle że wypłacony on będzie z odroczeniem w latach, gdy stanie się emerytem. Wprowadzona zmiana ma nie tylko charakter formalny. Oznacza, że pan Kowalski jako emeryt nie będzie dziadem proszalnym obdarowywanym z łaski przez ZUS (de facto część budżetu państwa). Stał się rentierem-kapitalistą, gromadzącym swój kapitał na starość. To on utrzymuje fundusze emerytalne. Powinien wymagać, ponieważ płaci niemało. Prawie jedną piątą swojego faktycznego dochodu.
Pozostałe 1300 zł, podobnie jak poprzednio, stanowi faktyczny dochód brutto Kowalskiego. Wysokość "tary", która jest potrącana, się nie zmienia. Jest to 15 proc. wynagrodzenia "uzusowionego" lub 18,45 proc. wynagrodzenia po odliczeniu składki na ubezpieczenie społeczne. Ważna zmiana nastąpiła natomiast w "strukturze tary". Dzisiaj nie jest to wyłącznie podatek od dochodów osobistych, ale także obowiązkowa składka na fundusz ochrony zdrowia (kasy chorych). Podział naszego dawnego podatku na te dwa cele wyraźnie preferuje kasy chorych. Przy obliczeniu składki na fundusz ochrony zdrowia nie uwzględnia się bowiem kosztów uzyskania. W rezultacie kasy chorych otrzymują aż dwie piąte z naszych dawnych podatków.
Kwestia wysokości składki na "chore kasy" wymaga skomentowania. Jej wprowadzenie ma dwie konsekwencje. Po pierwsze - podobnie jak przy składce ubezpieczeniowej - oznacza, że stajemy się klientem, który płaci za usługi medyczne. Płaci, a zatem nikt mu łaski nie czyni. Płaci i powinien wymagać. Nie powinien natomiast - choć oczywiście może - przekazywać dodatkowych dowodów wdzięczności. Zwłaszcza że za opiekę nad swoim zdrowiem płaci co miesiąc prawie sto złotych. Drugą konsekwencją wprowadzenia nowego systemu finansowania służby zdrowia jest "ograbienie" budżetu. Zmniejszyła się kwota swobodnej decyzji budżetowej (ile przeznaczyć na obronę narodową, bezpieczeństwo itd.). I w tym kontekście trzeba oceniać propozycje lekarzy i niektórych polityków, by zwiększyć składkę na kasy chorych. Proponowane zwiększenie tej składki bez powiększenia bezpośredniego obciążenia naszych dochodów oznaczałoby konieczność redukcji wydatków budżetowych. Biorąc pod uwagę fakt, że nasze wydatki na służbę zdrowia rosną nominalnie o 15 proc. (realnie o 5,5 proc.), nie widać uzasadnienia takiego powiększenia. Można natomiast przyjąć, że pytanie - ile chcemy płacić za komfort bycia zdrowym - znakomicie nadaje się do rozstrzygnięcia w referendum. Nie widzę powodów, by po pewnym czasie nie zapytać obywateli RP, co wolą - lepszą opiekę zdrowotną kosztem zwiększenia obowiązkowej składki i zmniejszenia konsumpcji innych dóbr czy też kolejki i naburmuszonych lekarzy z równoczesną rekompensatą w postaci nie zmniejszonego spożycia szynki. Dzisiaj, przy aktualnej wysokości składek i podatku od dochodów osobistych - łącznie 514,40 zł - na konsumpcję tych (i innych dóbr) oraz na dobrowolne oszczędności przeciętnemu obywatelowi pozostaje 1085,60 zł.
Podaną łączną kwotę obciążeń związanych z podatkami i obowiązkowymi składkami należy jednak powiększyć jeszcze o podatki pośrednie (VAT i akcyzę). Dokładna wysokość tych świadczeń na rzecz fiskusa zależy od struktury naszych wydatków. Nie predestynując do nadmiernej dokładności, można przyjąć, że jest to miesięcznie 100 zł. Po uwzględnieniu tej kwoty możemy szacować, że Kowalski może swobodnie decydować o przeznaczeniu jedynie 55 proc. dochodów. Jest to 985,60 zł.
Co pan Kowalski robi z tą kwotą? Z badań budżetów można wnosić, że sto złotych wydaje na kobiety, wino i śpiew. Resztę - wstyd powiedzieć - najprawdopodobniej trwoni.
Więcej możesz przeczytać w 10/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.