Rozmiar ostatniego zagrożenia lawinowego w Alpach zaskoczył wszystkich
Zasypane nieoczekiwanie gigantycznymi zwałami śniegu i nękane lawinami kurorty alpejskie stały się prawdziwą pułapką. Najwięcej turystów, bo ok. 100 tys., nie mogło się wydostać z miejscowości wypoczynkowych w Szwajcarii. W ostatnich latach większość hotelarzy i narciarzy zdążyła się już przyzwyczaić, że zaplanowane wakacje bywały skracane, bo brakowało śniegu w górach. Teraz sytuacja jest odwrotna - śniegu jest aż nadto, a wakacji nie można skrócić. Jak żyją ludzie odcięci od świata?
Guido Bordier, szwajcarski fotograf, wrócił właśnie z kantonu Wallis, gdzie wciąż utrzymuje się zagrożenie lawinowe. Kontakt ze światem możliwy jest tylko dzięki helikopterom. W ubiegłym tygodniu był świadkiem, jak jedna z miejscowości została przykryta kilkumetrową warstwą śniegu. Razem z mieszkańcami i turystami odkopywali zasypane domy. - Jeszcze nigdy nie widziałem tak skrajnych postaw. Gdy najrozmaitsi ludzie z narażeniem własnego życia robili wszystko, żeby uratować choć jednego przysypanego człowieka, dla innych największym zmartwieniem zdawał się fakt, że opuszczając miejscowość helikopterem, będą musieli pozostawić samochód i większość bagażu - opowiada Guido.
Do wielu miejscowości od kilkunastu dni można dotrzeć tylko helikopterem i to jedynie w czasie dobrej pogody. Do akcji włączyły się prywatne helikoptery, które razem z wojskowymi utworzyły nieznany w historii Szwajcarii most powietrzny. Przez niecały tydzień tylko z dwóch miejscowości (Grindelwald i Adelboden) przetransportowano w ten sposób ponad 10 tys. osób. Na kolejkę trzeba było czekać pięć godzin, płacąc za transport 80-100 franków od osoby.
Wszyscy przyznają, że najtrudniejszym zadaniem jest wywiezienie turystów z terenów odciętych od świata. Kto chce opuścić zagrożony teren, musi się zgłosić do miejscowego sztabu kryzysowego, gdzie jego nazwisko umieszcza się na liście oczekujących na wylot. Z kantonu Wallis wywożono dziennie ok. 1400 osób, następnie zajmowali się nimi strażacy. Dzięki dobrej organizacji mogli oni dość szybko ruszyć w dalszą drogę. Do swoich domów w niektórych zagrożonych rejonach wracają z kolei ewakuowani kilka dni wcześniej mieszkańcy.
Rozmiar zagrożenia lawinowego zaskoczył wszystkich. Jak w rozmowie z dziennikarzem "Neue Zürcher Zei- tung" przyznaje Gabriel Lauber, szef służby ostrzegającej przed lawinami w regionie Goms, w Geschinen lawina schodziła już czterokrotnie. Nikt się nie spodziewał, że masy śniegu dotrą teraz aż tak daleko, nie ewakuowano więc mieszkańców z najbliżej położonych domów. Doradzono im jednak, żeby opuścili swoje domostwa i poszukali schronienia w centrum wioski. Większość tak zrobiła, przenieść nie chciał się tylko jeden staruszek. Zginął.
Gdy zaświeciło słońce, ponownie uruchomiono most powietrzny i rozpoczęto ak- cję ewakuacyjną. Śmigłowce w jedną stronę przewoziły turystów, a z powrotem - artykuły spożywcze, lekarstwa i olej opałowy. Z Goms wywieziono około tysiąca gości, którzy prawie przez tydzień odcięci byli od świata, a od kilku dni także od dostaw prądu, czego nikt tu od lat nie pamięta. Podobnie jak nikt nie pamięta lawin tak potężnych, jak te, które w ostatnich tygodniach zeszły na wioski.
W Goms najtrudniej żyje się lokatorom nowoczesnych budynków. Czasami zapasowe agregaty dostarczają prąd przez godzinę lub dwie, by mogli sobie chociaż coś ciepłego ugotować. O ogrzaniu mieszkania nie ma mowy. Tylko w tym czasie można korzystać z niektórych połączeń telefonicznych i włączyć telewizor. Wielu mieszkańców powyciągało z piwnic urządzenia kampingowe - śpią w śpiworach i gotują na biwakowych maszynkach gazowych. - Nic dziwnego, że wielu opuściło swoje nowoczesne mieszkania i przeniosło się do tradycyjnych chałup ogrzewanych piecami - opowiada Guido, który zajrzał do jednej z nich. - Chyba nigdy po wojnie nikt w Szwajcarii nie mieszkał w takich warunkach: stłoczeni w jednej albo dwóch izbach chwalą sobie ciepło i pomoc sąsiadów.
Davos leży jedynie 40 km od Galtür, miejsca tragedii w austriackich Alpach. Choć w tym szwajcarskim kurorcie nie zeszła żadna lawina, władze uznały, że istnieje poważne zagrożenie i zamknęły prowadzące do niego drogi; zawieszono też wszelkie połączenia kolejowe. Przez trzy dni Davos i pobliskie Klosters były całkowicie odcięte od świata. W Davos uwięzionych zostało 30 tys. turystów i 15 tys. mieszkańców. W czasie "blokady" przeważali szwajcarscy urlopowicze, bo trwały właśnie szkolne ferie. Tradycyjnie wielu było też Niemców. Ci ostatni, nie przyzwyczajeni do alarmów lawinowych, nierzadko popadali w panikę. - Bali się, że sytuacja jeszcze się pogorszy, że już nigdy nie wrócą do domów, dzwonili "ostatni raz" do najbliższych, żegnali się - opowiada Eva Ewald, współwłaścicielka hotelu Rosenhügel w Davos. - Szwajcarzy byli trochę spokojniejsi, wiedzieli, że to się może w każdej chwili zdarzyć. Zaskoczeniem dla wszystkich był jednak fakt, że w ostatnich tygodniach lawiny schodziły w miejscach, które nigdy dotychczas nie były zagrożone obsunięciem się śniegu. Niespodziewanie zapełniły się pustawe zwykle w Szwajcarii kościoły.
Bruno Gerber, dyrektor Davos Tourismus, szacuje, że straty w dochodach wynoszą 5-10 mln franków. Trzeba było odwołać dwa kongresy, z wypoczynku zrezygnowało wielu gości. Zdaniem Evy Ewald, wina za wywołanie paniki częściowo spada na media. W niemieckiej telewizji ZDF informowano na przykład, że w Davos ludzie nie mogą opuszczać swoich domów lub całymi dniami muszą siedzieć w piwnicy. - Tymczasem taka sytuacja dotyczyła tylko 10-15 domów najbardziej zagrożonych w wypadku zejścia lawiny. To istna bzdura, żeby mówić, że całe Davos siedzi w piwnicach. Cały czas był prąd i pełne zaopatrzenie. W ostatni dzień "blokady" z Davos wyleciało wprawdzie 250 osób, ale byli to głównie turyści bardzo spieszący się do pra- cy - mówi Eva Ewald. Według niej, mimo zagrożenia i mrożących krew w żyłach informacji z pobliskich regionów, w miasteczku nie było paniki. Ludzie zachowywali się bardzo spokojnie i rozważnie. Gdy przez kilka dni wyciągi były zamknięte i narciarze musieli zrezygnować z jazdy, ochoczo pomagali w odśnieżaniu swoich hoteli, przysypanych dróg i samochodów. - Pozytywną stroną tej ciężkiej sytuacji jest fakt, że ludzie przypomnieli sobie o znaczeniu zwykłej ludzkiej solidarności - twierdzi pani Ewald. Zamiast jazdy na nartach mieli jednak, przynajmniej w Davos, wiele innych możliwości: mogli zjeżdżać na sankach, jeździli na łyżwach na ogromnym lodowisku w centrum miasta, odwiedzali widowiskowe trasy spacerowe. - Ludzie częściej siadali razem, rozmawiali, zaprzyjaźniali się. Czasami tylko z niepokojem patrzyli przez okno - dodaje Eva Ewald. - Natura dała nam wszystkim porządną lekcję, po raz kolejny udowadniając, że nie można nią manipulować.
Naukowcy z instytutu badawczego w Davos (filii znanego ośrodka naukowego w Birmensdorf koło Zurychu) stale przypominają, że do zwiększenia zagrożenia lawinowego przyczynia się proces umierania lasów. W miejscach, gdzie jeszcze niedawno strome zbocza porastała roślinność stanowiąca naturalną ochronę przed lawinami, dziś stoją rzędy stalowych falochronów. Tymczasem lawina może spadać z prędkością przekraczającą nawet 300 km na godzinę.
Guido Bordier, szwajcarski fotograf, wrócił właśnie z kantonu Wallis, gdzie wciąż utrzymuje się zagrożenie lawinowe. Kontakt ze światem możliwy jest tylko dzięki helikopterom. W ubiegłym tygodniu był świadkiem, jak jedna z miejscowości została przykryta kilkumetrową warstwą śniegu. Razem z mieszkańcami i turystami odkopywali zasypane domy. - Jeszcze nigdy nie widziałem tak skrajnych postaw. Gdy najrozmaitsi ludzie z narażeniem własnego życia robili wszystko, żeby uratować choć jednego przysypanego człowieka, dla innych największym zmartwieniem zdawał się fakt, że opuszczając miejscowość helikopterem, będą musieli pozostawić samochód i większość bagażu - opowiada Guido.
Do wielu miejscowości od kilkunastu dni można dotrzeć tylko helikopterem i to jedynie w czasie dobrej pogody. Do akcji włączyły się prywatne helikoptery, które razem z wojskowymi utworzyły nieznany w historii Szwajcarii most powietrzny. Przez niecały tydzień tylko z dwóch miejscowości (Grindelwald i Adelboden) przetransportowano w ten sposób ponad 10 tys. osób. Na kolejkę trzeba było czekać pięć godzin, płacąc za transport 80-100 franków od osoby.
Wszyscy przyznają, że najtrudniejszym zadaniem jest wywiezienie turystów z terenów odciętych od świata. Kto chce opuścić zagrożony teren, musi się zgłosić do miejscowego sztabu kryzysowego, gdzie jego nazwisko umieszcza się na liście oczekujących na wylot. Z kantonu Wallis wywożono dziennie ok. 1400 osób, następnie zajmowali się nimi strażacy. Dzięki dobrej organizacji mogli oni dość szybko ruszyć w dalszą drogę. Do swoich domów w niektórych zagrożonych rejonach wracają z kolei ewakuowani kilka dni wcześniej mieszkańcy.
Rozmiar zagrożenia lawinowego zaskoczył wszystkich. Jak w rozmowie z dziennikarzem "Neue Zürcher Zei- tung" przyznaje Gabriel Lauber, szef służby ostrzegającej przed lawinami w regionie Goms, w Geschinen lawina schodziła już czterokrotnie. Nikt się nie spodziewał, że masy śniegu dotrą teraz aż tak daleko, nie ewakuowano więc mieszkańców z najbliżej położonych domów. Doradzono im jednak, żeby opuścili swoje domostwa i poszukali schronienia w centrum wioski. Większość tak zrobiła, przenieść nie chciał się tylko jeden staruszek. Zginął.
Gdy zaświeciło słońce, ponownie uruchomiono most powietrzny i rozpoczęto ak- cję ewakuacyjną. Śmigłowce w jedną stronę przewoziły turystów, a z powrotem - artykuły spożywcze, lekarstwa i olej opałowy. Z Goms wywieziono około tysiąca gości, którzy prawie przez tydzień odcięci byli od świata, a od kilku dni także od dostaw prądu, czego nikt tu od lat nie pamięta. Podobnie jak nikt nie pamięta lawin tak potężnych, jak te, które w ostatnich tygodniach zeszły na wioski.
W Goms najtrudniej żyje się lokatorom nowoczesnych budynków. Czasami zapasowe agregaty dostarczają prąd przez godzinę lub dwie, by mogli sobie chociaż coś ciepłego ugotować. O ogrzaniu mieszkania nie ma mowy. Tylko w tym czasie można korzystać z niektórych połączeń telefonicznych i włączyć telewizor. Wielu mieszkańców powyciągało z piwnic urządzenia kampingowe - śpią w śpiworach i gotują na biwakowych maszynkach gazowych. - Nic dziwnego, że wielu opuściło swoje nowoczesne mieszkania i przeniosło się do tradycyjnych chałup ogrzewanych piecami - opowiada Guido, który zajrzał do jednej z nich. - Chyba nigdy po wojnie nikt w Szwajcarii nie mieszkał w takich warunkach: stłoczeni w jednej albo dwóch izbach chwalą sobie ciepło i pomoc sąsiadów.
Davos leży jedynie 40 km od Galtür, miejsca tragedii w austriackich Alpach. Choć w tym szwajcarskim kurorcie nie zeszła żadna lawina, władze uznały, że istnieje poważne zagrożenie i zamknęły prowadzące do niego drogi; zawieszono też wszelkie połączenia kolejowe. Przez trzy dni Davos i pobliskie Klosters były całkowicie odcięte od świata. W Davos uwięzionych zostało 30 tys. turystów i 15 tys. mieszkańców. W czasie "blokady" przeważali szwajcarscy urlopowicze, bo trwały właśnie szkolne ferie. Tradycyjnie wielu było też Niemców. Ci ostatni, nie przyzwyczajeni do alarmów lawinowych, nierzadko popadali w panikę. - Bali się, że sytuacja jeszcze się pogorszy, że już nigdy nie wrócą do domów, dzwonili "ostatni raz" do najbliższych, żegnali się - opowiada Eva Ewald, współwłaścicielka hotelu Rosenhügel w Davos. - Szwajcarzy byli trochę spokojniejsi, wiedzieli, że to się może w każdej chwili zdarzyć. Zaskoczeniem dla wszystkich był jednak fakt, że w ostatnich tygodniach lawiny schodziły w miejscach, które nigdy dotychczas nie były zagrożone obsunięciem się śniegu. Niespodziewanie zapełniły się pustawe zwykle w Szwajcarii kościoły.
Bruno Gerber, dyrektor Davos Tourismus, szacuje, że straty w dochodach wynoszą 5-10 mln franków. Trzeba było odwołać dwa kongresy, z wypoczynku zrezygnowało wielu gości. Zdaniem Evy Ewald, wina za wywołanie paniki częściowo spada na media. W niemieckiej telewizji ZDF informowano na przykład, że w Davos ludzie nie mogą opuszczać swoich domów lub całymi dniami muszą siedzieć w piwnicy. - Tymczasem taka sytuacja dotyczyła tylko 10-15 domów najbardziej zagrożonych w wypadku zejścia lawiny. To istna bzdura, żeby mówić, że całe Davos siedzi w piwnicach. Cały czas był prąd i pełne zaopatrzenie. W ostatni dzień "blokady" z Davos wyleciało wprawdzie 250 osób, ale byli to głównie turyści bardzo spieszący się do pra- cy - mówi Eva Ewald. Według niej, mimo zagrożenia i mrożących krew w żyłach informacji z pobliskich regionów, w miasteczku nie było paniki. Ludzie zachowywali się bardzo spokojnie i rozważnie. Gdy przez kilka dni wyciągi były zamknięte i narciarze musieli zrezygnować z jazdy, ochoczo pomagali w odśnieżaniu swoich hoteli, przysypanych dróg i samochodów. - Pozytywną stroną tej ciężkiej sytuacji jest fakt, że ludzie przypomnieli sobie o znaczeniu zwykłej ludzkiej solidarności - twierdzi pani Ewald. Zamiast jazdy na nartach mieli jednak, przynajmniej w Davos, wiele innych możliwości: mogli zjeżdżać na sankach, jeździli na łyżwach na ogromnym lodowisku w centrum miasta, odwiedzali widowiskowe trasy spacerowe. - Ludzie częściej siadali razem, rozmawiali, zaprzyjaźniali się. Czasami tylko z niepokojem patrzyli przez okno - dodaje Eva Ewald. - Natura dała nam wszystkim porządną lekcję, po raz kolejny udowadniając, że nie można nią manipulować.
Naukowcy z instytutu badawczego w Davos (filii znanego ośrodka naukowego w Birmensdorf koło Zurychu) stale przypominają, że do zwiększenia zagrożenia lawinowego przyczynia się proces umierania lasów. W miejscach, gdzie jeszcze niedawno strome zbocza porastała roślinność stanowiąca naturalną ochronę przed lawinami, dziś stoją rzędy stalowych falochronów. Tymczasem lawina może spadać z prędkością przekraczającą nawet 300 km na godzinę.
Więcej możesz przeczytać w 10/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.