Lodołamacze

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kto i jak przecierał polską ścieżkę do NATO
Jak wyglądało przyjmowanie Polski do NATO z perspektywy amerykańskiej? Przez sześć z górą lat - od sierpnia 1990 r. do końca grudnia 1996 r. - byłem konsulem generalnym RP w Nowym Jorku. Miałem szczęście należeć do zespołu dwu ambasadorów - śp. Kazimierza Dziewanowskiego i potem Jerzego Koźmińskiego - którzy odegrali istotną rolę w przekonywaniu amerykańskich polityków do tej historycznej decyzji i w mobilizowaniu Polonii do wsparcia naszego przyszłego członkostwa. Sam nie przypisuję sobie większych zasług, byłem pewnie bardziej obserwatorem niż uczestnikiem. Ale to wielkie szczęście móc z tak dogodnego miejsca widzieć, jak przesuwają się tryby historii zmieniające los i położenie Polski zapewne na niejedno stulecie.


Kto pierwszy szlak wyznaczył?

Tuż po upadku muru berlińskiego uczestniczyłem w wyjeździe grupy polskich dziennikarzy związanych z "Solidarnością" do jednoczących się Niemiec. Jakże wspaniałe nazwiska były na liście uczestników. Wtedy jeszcze ci ludzie nie byli podzieleni i skłóceni politycznie. Podczas spotkania z którymś z polityków padło pytanie, jak wyobrażamy sobie dalszy los NATO i istniejącego jeszcze wtedy Układu Warszawskiego. Powinny zostać rozwiązane! - wypaliłem tyleż głupio, co prostomyślnie, ku zadowoleniu bońskiego prominenta. Za chwilę Kazimierz Dziewanowski - a przecież jeszcze nie wiedzieliśmy, że on będzie ambasadorem, a ja jego podwładnym - wziął mnie na bok i przykładnie ochrzanił. Jeszcze za naszego życia nadejdzie czas, że Polska wstąpi do NATO! - stwierdził ku memu niezmiernemu zdziwieniu. Piszę to tylko dlatego, że trwa licytacja, kto pierwszy wypowiedział te magiczne słowa.
Odrodzona Rzeczpospolita miała szczęście do swoich ambasadorów w Waszyngtonie. Dziewanowski był jednocześnie arystokratą i człowiekiem niesłychanie prostym, otwartym. Jego fascynująca osobowość stała się wizytówką wolnej Polski. Tak jak Kazio był idealną osobą w okresie spontanicznego zainteresowania naszym krajem i "Solidarnością", tak dr Jerzy Koźmiński był idealną osobą w czasie naturalnego opadnięcia tej fali, gdy wyłoniły się realia pokazujące, że jesteśmy tylko średniej wielkości państwem zabiegającym w stolicy mocarstwa o swoje interesy. Uważam się za pracowitego, ale przy Jurku jestem leniuchem. Tytan woli i organizacji, umiejący precyzyjnie podzielić pracę pomiędzy swój zespół, naoliwić wszystkie tryby, zapędzić ludzi do roboty nie tylko nakazem, ale nade wszystko własnym przykładem.
A zaczynaliśmy z bardzo kiepskiego miejsca. Jeszcze w 1991 r. - nawet po puczu Janajewa i rozpadzie ZSRR, kiedy znowu wzrosło zainteresowanie Polską, a opadła trochę fascynacja Rosją - najzupełniej nieoficjalne słówko o NATO wywoływało zniecierpliwioną niechęć amerykańskich partnerów. Pamiętam uparte zabiegi w Waszyngtonie przed wizytą ówczesnego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, by w deklaracji znalazło się choć enigmatyczne zdanie o zainteresowaniu USA bezpieczeństwem naszego regionu Europy. Dominowało bardzo kategorycznie wyrażane przekonanie: nie drażnić Wielkiego Niedźwiedzia!
Kto był pierwszy? Kto wytyczył ten szlak, który dziś dobiega zwycięskiego końca? Kto zrobił najwięcej? Pozwolę sobie przypomnieć trzech wielkich zapomnianych.
Pierwszy to Leszek Moczulski, dziś już nieobecny w polskiej polityce, ale pamiętajmy, że to on właśnie pierwszy domagał się usunięcia wojsk sowieckich z Polski, wywołując zgorszenie realistów, a w tej liczbie i niżej podpisanego. Bo przecież wiadomo: nie drażnić Wielkiego Niedźwiedzia! Tak wygląda przygotowywanie przyszłości - tej, która dziś się ziściła.
Drugi to Jan Olszewski, dziś też na marginesie polskiej polityki. Ale to za jego premierostwa na szczeblu rządowym po raz pierwszy oficjalnie stwierdzono: chcemy do NATO! Co z tego, że wywołało to zgorszenie Waszyngtonu, że jego wizytę w USA w pierwszych miesiącach 1992 r. zignorowało wiele prominentnych osobistości. Bariera została przełamana.
Trzeci to Lech Wałęsa. Ale były prezydent nie jest postacią zapomnianą, jego zasługi dla członkostwa Polski w NATO docenia nawet prezydent aktualny. Nie- stety, nie pamiętamy jego uporu w kwestii wycofania wojsk - najpierw sowieckich, a potem już tylko rosyjskich. Gdyby wojska te - jak twardo żądał Kreml - zostały wycofane dopiero po opuszczeniu Niemiec, nie święcilibyśmy dziś przystąpienia do paktu.


Strobe Talbot zmienia zdanie

Co było najtrudniejsze w procesie przełamywania lodowatego z początku stosunku Ameryki do poszerzenia NATO?
- Relikty dwubiegunowego postrzegania świata w mentalności niektórych polityków amerykańskich. Tego, co skrótowo nazywa się tutaj "Russia first" - mówi mi dzisiaj ambasador Jerzy Koźmiński.
- Lobby rosyjskie?
- Nie, tak bym tego nie nazwał. Raczej fascynacja Rosją jako wielkim narodem i wielką kulturą.
Dobrym przykładem tej ewolucji postaw jest Strobe Talbot. Przyjaciel Billa Clintona, niegdyś autor entuzjastycznych artykułów na temat Gorbaczowa i pierestrojki w tygodniku "Time", znawca i miłośnik kultury rosyjskiej. Potem długoletni pierwszy zastępca sekretarza stanu, a więc faktyczny menedżer polityki zagranicznej. Jeszcze do 1995 r. odradzał prezydentowi poszerzenie. Ale choć Strobe kochał Rosję, ona nie spełniała jego nadziei, a także nadziei innych nieco lewicowych amerykańskich liberałów: brak postępów w budowie demokracji, wroga polityka zagraniczna, coraz silniejszy narodowy komunizm, mafia w gospodarce i przerażenie nowojorskich biznesmenów usiłujących robić interesy w wielkim kraju, który wyobrażali sobie jako nową Amerykę, tylko biedniejszą.
Ale może nie mniej ważna od tego rozczarowania Rosją amerykańskich elit, które uniemożliwiło zbudowanie autentycznego lobby pro- rosyjskiego (podstawą tego lobby mógł być na przykład przemysł naftowy zainteresowany ekspansją w byłym Związku Sowieckim), okazała się ogromna praca wykonana przez ambasadę, przez zespół Jerzego Koźmińskiego: setki spotkań z politykami i ich doradcami, odczytów na ważniejszych uniwersytetach, podsuwania własnych argumentów, zbijania argumentów niechętnych Polsce. Któż doceni tę wielką i cichą pracę? Chyba tylko ten, kto widział ją z bliska i choć trochę w niej uczestniczył. A może po prostu ta niesłychanie skuteczna, a jednocześnie darmowa agencja promocyjna działająca na rzecz Polski, jaką był od 1992 r. i jest do dzisiaj poprawiający się wciąż stan naszej gospodarki. Kraj postrzegany dotychczas jako ognisko wiecznego niepokoju okazał się państwem stabilnej ekonomii i silnego pieniądza. Właśnie z Ameryki widać, jak wiele - może najwięcej - zrobił dla naszego członkostwa Leszek Balcerowicz i jego ludzie. Jednym z nich był zresztą - przed swym przejściem do MSZ - dr Jerzy Koźmiński.


Prezydent Clinton mówi: tak

Kongres Polonii Amerykańskiej co złośliwsi pracownicy Departamentu Stanu nazywali Polish Butchers Association (Stowarzyszenie Polskich Rzeźników). Aż tu nagle pogardzana organizacja zarzuca masą listów z poparciem dla sprawy polskiej biura kongresmenów i pocztę Białego Domu, blokuje faksy i telefony tysiącami jednobrzmiących słów poparcia od dziesiątków tysięcy Amerykanów niekoniecznie polskiego pochodzenia. - Już dosyć! - wołali przerażeni urzędnicy. - Już wiemy, jacy jesteście silni, ale odblokujcie wreszcie nasze biura!
Ile było tych listów? Tego nie wie nikt. Departament Stanu nie chce powiedzieć, a Kongres Polonii stracił rachubę i kontrolę nad siłą, którą uruchomił. Nadchodziły falami. Te pierwsze jeszcze w latach 1992-1993; najpierw w związku z nie zrealizowaną szansą wykorzystania polskiej produkcji rolnej jako finansowanej przez USA pomocy dla Rosjan, potem w związku z poprawką Browna, obligującą Biały Dom do udzielenia pomocy siłom zbrojnym krajów aspirujących do NATO. Osłabiła te fale wygrana lewicy w wyborach 1993 r., przez wielu z początku uznana za recydywę komunizmu. Ale potem, w latach 1996-1997, z okazji wyboru prezydenta, a następnie ratyfikacji - ruszyła prawdziwie miażdżąca nawała. Będzie to jeden z przykładów w dziejach lobbingu: jak niewielu świadomych działaczy, dysponując skromnymi środkami, poruszyło mało do tej pory aktywną społeczność polsko-amerykańską. Inicjatorem akcji nie była jednak - jak się powszechnie uważa - chicagowska centrala kongresu, była nim największa polska gazeta poza granicami kraju - nowojorski "Nowy Dziennik", a konkretnie jego szef i wydawca Bolesław Wierzbiański. Wołam tu o sprawiedliwość dla największego - po śmierci Jerzego Turowicza - żyjącego polskiego dziennikarza.
Podobnie jak - choć to postaci o wiele lepiej znane - niebywale ważna była rola Zbigniewa Brzezińskiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Pierwszy miał ogromny wpływ ze względu na swą pozycję uznanego eksperta polityki międzynarodowej i dzięki swoim kontaktom osobistym. Przecież Anthony Leigh, prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa, to jego uczeń, a Madeleine Albright to jego sekretarka i asystentka. Drugi przez ogromną pracę włożoną w mobilizowanie Polonii i przez swą przywódczą rolę w Koalicji Środkowoeuropejskiej skupiającej Amerykanów wywodzących się z państw aspirujących do NATO. Prezydent Clinton nie miał innego wyjścia - na wiecu przedwyborczym w polskiej dzielnicy Detroit musiał przyrzec, że pakt zostanie poszerzony o trzy kraje, bo w przeciwnym wypadku kilka milionów głosów przejęliby republikanie, którzy od początku byli z nami.
I jeszcze jedna mało znana sprawa: rezolucje senatów stanowych popierające wejście Polski do NATO. Już jesienią 1995 r. - dzięki dyskretnym wpływom najlepszego chyba konsula honorowego, jakiego ma Polska, Marka Leśniewskiego-Lass z Bostonu - poparł nas Senat stanu Massachusetts, potem doszło aż do 19 podobnych rezolucji tuż przed ratyfikacją. Najwięcej w okręgu konsularnym Nowego Jorku. To był też jakiś fragment naszego lodołamacza.


Żyd patrzy na Polskę

Najtrudniejszy dla mnie moment w tym wszystkim? Prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej Edward Moskal jest poczciwym człowiekiem, polskim i amerykańskim patriotą, ale ponosi go diabeł antysemickiej głupoty. Po kolejnym tego rodzaju występie pana prezesa David Harris, szef wpływowego American- Jewish Committee (Komitet Amerykańsko-Żydowski), nie wytrzymał i zerwał współpracę z kongresem. Moim pierwszym odruchem po przeczytaniu wystąpienia prezesa Moskala było zadzwonienie do Davida i usiłowanie wytłumaczenia mu źródeł ludowego antysemityzmu niektórych Polaków. Nasze rozmowy powtarzały się wielokrotnie, bo prezes i jego doradcy są płodni, by nie wspomnieć o innym dostarczycielu podobnych emocji - księdzu Henryku Jankowskim. W 1997 r. - już po moim wyjeździe - David jako reprezentant amerykańskiej społeczności żydowskiej wygłosił podczas przesłuchań w Senacie USA wspaniałe propolskie przemówienie, które wyraźnie przechyliło szalę na naszą korzyść.
Tak poznaje się przyjaciół. Dziękuję Ci, David!


Więcej możesz przeczytać w 11/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.