Pop brothers

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z ROBINEM GIBBEM, członkiem zespołu Bee Gees
Roman Rogowiecki: - W jaki sposób odkryliście w sobie talent do harmonii wokalnych, z których grupa Bee Gees uczyniła swój patent na rynku muzycznym?
Robin Gibb: - To naturalna harmonia głosów. Tak zaczęliśmy śpiewać jeszcze jako dzieci, kiedy nie znaliśmy nut.
Beatlesi również to potrafili, podobnie było z grupą The Beach Boys. Tego nie da się jednak zaplanować, to raczej wrodzona umiejętność.
- Napisaliście dziesiątki popularnych piosenek, sprzedaliście ponad 100 mln płyt. Śpiewacie niemal wyłącznie o miłości. Nic innego was nie interesuje?
- Nie śpiewamy wyłącznie o miłości. Tematem są również nasze emocjonalne doświadczenia i tęsknoty. Nawet jeżeli śpiewamy o miłości, to prezentujemy coraz to nowe spojrzenia na ten temat. Bardziej interesuje nas sytuacja, w jakiej znaleźli się zakochani. Większość związków międzyludzkich nie jest idealna. Zawsze coś jest nie tak, za kimś się tęskni, kocha się kogoś, kogo nie ma z nami. Śpiewa się o kimś, kto jest z kimś innym, opowiada się historię o niemożliwości posiadania kogoś. To także jest piosenka miłosna, tylko pokazuje uczucie z innej strony. W repertuarze Bee Gees nie znajdziesz piosenki ze słowami "kocham cię". I już.
- W 1969 r. rozstałeś się z zespołem i braćmi na ponad rok. Czy to znaczy, że jesteś największym buntownikiem w klanie Gibbów?

Bee Gees - zespół powstał w 1958 r. w Radcliffe w Australii z inicjatywy trzech braci Gibb: Barry?ego oraz bliźniaków Robina i Maurice?a. W 1966 r. członkowie grupy przenieśli się do Londynu, poszerzając skład. W 1969 r. zawiesili działalność (wkrótce po odejściu Robina), ale odrodzili się jako zespół rok później. Na początku lat 70. braciom towarzyszyli Alan Kendal i Geoff Bridgeford, a od połowy tej dekady występowali z nimi m.in. Derek "Blue" Weaver czy Dennis Bryon, znani z grupy Amen Corner. Pod opieką impresaryjną Roberta Stigwooda, który był menedżerem Bee Gees do 1980 r., podbili publiczność europejską i amerykańską. Nie kryli fascynacji zespołem The Beatles, kierując się jednocześnie ku standardom muzyki rozrywkowej. Największe utwory Bee Gees z drugiej połowy lat 70. i początku 80. to m.in. "Jave Talkin", "Nights On Broadway", "You Should Be Dancing", "How Deep Is Your Love", "Staying Alive", "Too Much Heaven", "Night Fever" czy "The Woman in You". Wiele z nich ozdobiło dwa popularne filmy z udziałem Johna Travolty: "Gorączka sobotniej nocy" i "Staying Alive". W latach 80. zespół zawiesił działalność, ale w 1987 r. powrócił z repertuarem dyskotekowym równie udanym jak dawniej (np. "You Win Again", "Secret Love").

- Prawdopodobnie jestem największym buntownikiem.
- Znudziła cię współpraca z ludźmi, których zachowania z góry możesz przewidzieć?
- To straszne w show-businessie, kiedy nie wiadomo, czego się po kimś spodziewać. Wiem, że kiedy mają gdzieś być, to będą. Z nimi nie ma takich problemów. Mają być w studiu, to są. Oczywiście, że się kłócimy, ale to są twórcze rozmowy. Zresztą od tak dawna jesteśmy muzykami i kolegami, że zapominamy o tym, że jesteśmy braćmi. W przeciwieństwie do większości naszych rówieśników nie mieliśmy nigdy prawdziwego życia rodzinnego. Trudno mi nawet sobie wyobrazić, jak powinny wyglądać nasze braterskie stosunki.
- Czy Barry jako najstarszy dowodzi waszym zespołem?
- Nie zauważamy tego, że jest najstarszy, bo każdego dnia inny z nas jest jakby najstarszy. To zależy od dnia i sytuacji. Nie postrzegamy siebie jako braci, którym przewodzi najstarszy z nas. Każdego dnia kto inny jest liderem. Barry jest bardzo uczuciowy i bardzo utalentowany. Przy tym jest bardzo wyczulony i delikatny. Silniej ulega nastrojom niż my wszyscy.
- Bee Gees nie uchodzi w branży za grupę kapryśnych gwiazd?
- Wychowaliśmy się na bocznych ulicach przemysłowego Manchesteru. Pochodzimy z bardzo biednej rodziny, a nasi rodzice pracowali bardzo ciężko, by nas wychować. Nic nam nigdy nie dano za darmo. Wiemy, co znaczy zdobywać wszystko od podstaw. Sami doszliśmy do tego, co mamy. Ciężko na wszystko zapracowaliśmy i nadal pracujemy. Wiemy, co to ciężka praca. Nigdy nie mieliśmy mentalności życzeniowej. Wywodzimy się po prostu z klasy pracującej ze wszystkimi tego konsekwencjami. To, że ktoś odnosi sukcesy, nie oznacza, że dostaje coś za darmo.
- Publiczność zapomina o tym, widząc przed sobą gwiazdy.
- Ludzie widzą tylko końcowy produkt. Widzą, że ktoś dorobił się jednej czy drugiej luksusowej rzeczy, ale nie wiedzą, ile to wymagało pracy, jak trudno się do tego dochodzi. Ciężka praca, niepowodzenia, przerwy w życiorysie - takie są koszty sukcesu.
Więcej możesz przeczytać w 14/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: