Pacjent u prokuratora

Pacjent u prokuratora

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dlaczego popełniający błędy w sztuce lekarskiej mogą czuć się bezkarni?
Nie będę konfidentem - odpowiada jeden z patologów na pytanie, czy w polskiej służbie zdrowia błędy w sztuce lekarskiej są znacznie częstsze niż w krajach zachodnich. Inny z lekarzy anonimowo dodaje, że gdyby polski pacjent wiedział, jak często jego życie w zetknięciu ze służbą zdrowia zostało narażone na niebezpieczeństwo, skarżyłby szpitale bez przerwy. Kiedy jednak dochodzi do konfrontacji z prawem, rzadko który z medyków godzi się zeznawać przeciwko koledze po fachu. - Zarzut fałszywie pojmowanej solidarności zawodowej można postawić każdej grupie zawodowej, ale wśród lekarzy jest ona chyba najdalej posunięta. Lekarze po prostu chronią siebie wzajemnie - komentuje mecenas Aleksander Berger.
Do Ministerstwa Zdrowia wpływa rocznie 15-20 tys. listów z prośbą o pomoc z powodu utraty zdrowia. Jeżeli tę liczbę porównamy z liczbą skarg trafiających do izb lekarskich, to okaże się, że ludzie po prostu boją się występować do sądu. Spośród niemal 2000 skarg kierowanych rocznie przez pacjentów do izb lekarskich tylko 10 proc. znajduje swój finał w sądzie, a z tego zaledwie co dziesiąta kończy się wyrokiem skazującym.
Trzyletnia Milena Ł. z Gryfic umarła 31 października 1996 r. Dzień wcześniej prawdopodobnie połknęła tabletkę uspokajającą swojej babci. Skarżyła się na ból głowy, płakała. W szpitalu poddano ją płukaniu żołądka. Po północy Milena dostała drgawek. Miała ślinotok i oczopląs. Godzinę później ustała akcja serca. Ordynator tego oddziału powiedział ojcu, że przejął pacjentkę zbyt późno. Biegli z zakładu medycyny sądowej stwierdzili po śmierci dziecka silny obrzęk płuc i "zatrucie wodne", spowodowane prawdopodobnie niewłaściwym płukaniem żołądka i podaniem kroplówki bez właściwego zbilansowania płynów. Przełożeni pediatry przekonują, że nie ma mowy o błędzie w sztuce. Według nich, dziecko śmiertelnie zatruło się tabletką. Inne zdanie mają biegli, którzy orzekli, że jedna tabletka połknięta przez dziewczynkę nie mogła spowodować zagrożenia życia i zgonu.
- Podstawą do pociągnięcia lekarza do odpowiedzialności zawodowej jest wykazanie, że dopuścił się zaniedbania. W tej kwestii może się wypowiedzieć tylko lekarz, gdyż tylko on ma wystarczającą wiedzę z zakresu medycyny. Ponieważ jednak istnieje wiele możliwości interpretacji faktów w sprawach o błędy w sztuce lekarskiej, bardzo trudno uzyskać obiektywną opinię. Medycy najczęściej trzymają stronę swoich kolegów, interpretując fakty tak, by znaleźć dla nich wytłumaczenie - opowiada mecenas Berger. Dlatego też ze względu na trudności dowodowe i kłopoty ze znalezieniem obiektywnych biegłych sądowych sprawy takie toczą się zwykle o wiele dłużej niż pozostałe. - W praktyce biegły jest zwykle kolegą oskarżonego i trudno mu nie stanąć po jego stronie. Wszak każdy lekarz ma świadomość, że sam również może zostać pociągnięty do odpowiedzialności - komentuje Adam Sandauer, współzałożyciel Stowarzyszenia Obrony Pacjentów.
- Aby wnikliwie rozpatrzyć każdą sprawę i ustalić, czy lekarz rzeczywiście przyczynił się do zgonu chorego, prokuratura powinna powoływać biegłych z zupełnie innej części kraju. W przeciwnym razie zawsze będą istniały podejrzenia, że solidarność zawodowa lekarzy uniemożliwi poznanie prawdy - podkreśla sędzia Maciej Straczyński, przewodniczący III Wydziału Karnego Sądu Okręgowego w Szczecinie.
Jednak nawet wówczas, gdy biegły nie jest związany z oskarżonym lekarzem, jeśli tylko może, rezygnuje z wydawania opinii w sprawie. Nie chce bowiem funkcjonować we własnym środowisku jako "czarna owca". - Ostatnio poproszono mnie o wydanie trzech opinii w sprawach sądowych przeciwko innym lekarzom. W każdej z tych spraw odmówiłem. Nie chcę zeznawać przeciwko tym ludziom z pobudek czysto humanitarnych - tłumaczy dr Andrzej Bielecki, chirurg plastyczny. - O jednym z oskarżonych wiem na przykład, że ma na tyle skomplikowaną sytuację osobistą, iż porażki zapewne by nie przeżył. Zresztą nawet gdybym wydał pozytywną dla lekarza opinię, obrona powołałaby innego biegłego, który by ją podważył, bo w tej akurat sprawie wiadomo, że lekarz zawinił - świadomie lub nie.
Zdaniem prof. Adama Zielińskiego, rzecznika praw obywatelskich, pacjent w sprawach o naruszenie zasad etyki lekarskiej przez konkretnego lekarza ma nikłe szanse udowodnienia swoich racji. W tym postępowaniu bowiem najczęściej napotyka on solidarność zawodową lekarzy powoływanych jako biegłych sądowych. Nieco inaczej sprawa wygląda wówczas, gdy adwokat broniący pacjenta skieruje zarzut przeciwko instytucji, a nie konkretnemu lekarzowi. Zwiększa to szanse chorego na uzyskanie zadośćuczynienia.
Członkowie Stowarzyszenia Obrony Pacjentów, uważają że niewielkie szanse pacjenta w sporze z lekarzem wynikają z pewnych wypracowanych przez biegłych sądowych standardów obrony. Najczęściej stosowana metoda sprowadza się do stwierdzenia, że pacjent nie jest całkiem zdrowy psychicznie. Inny sposób obrony polega na uznaniu, że de facto nic się nie stało, leczenie było prawidłowe, a jedynie pacjent robi wszystko, łącznie z samookaleczeniem, aby wyłudzić odszkodowanie. Spośród skarg, które należy uznać za wiarygodne, 20-30 proc. opatruje się taką opinią. - Zarzut ten stawia się m.in. pewnej młodej dziewczynie, która w czasie chuligańskiego napadu została polana silnie żrącą substancją - opowiada Adam Sandauer. - Lekarz, który udzielał jej pierwszej pomocy, zamiast zlecić personelowi pomocniczemu dokładne obmycie ciała pacjentki i natychmiastową zmianę odzieży, po prostu obmył ofierze rany wodą utlenioną, po czym nakazał jej udać się do innego szpitala na oddział chirurgiczny. Nieświadoma niebezpieczeństwa dziewczyna pomaszerowała do kolejnego lekarza. W wyniku długotrwałego kontaktu jej ciała z substancją toksyczną, którą nasiąknięta była odzież, powstały trudno gojące się rany. W efekcie pacjentka wielokrotnie przechodziła operacje transplantacji skóry. Niestety, jedna z ran na ręce od lat się nie goi. Poszkodowana oskarżyła lekarza o nieprawidłowe udzielenie pierwszej pomocy. Sprawa trafiła do sądu, ale biegli orzekli, że pomoc została udzielona prawidłowo, a niegojenie się rany jest wynikiem samookaleczenia się pacjentki, która co jakiś czas polewa rękę substancją żrącą w celu wyłudzenia pieniędzy.

Adam SANDAUER ze Stowarzyszenia Obrony Pacjentów
Lekarze nie rozumieją, że przesadna solidarność zawodowa może wywołać więcej szkody niż pożytku. Obrona za wszelką cenę najgorzej przygotowanych do wykonywania tego zawodu osób, tych wszystkich, którzy popełniają błędy, wpływa bowiem na obniżenie prestiżu profesji. Lekarze zapominają również, że w parze z odpowiedzialnością idą lepsze zarobki. Jeżeli środowisko medyczne będzie miało świadomość, że za błąd trzeba ponieść koszty, na przykład w postaci wyższej składki za ubezpieczenie czy odsunięcia od wykonywania zawodu, to błędów tych będzie na pewno mniej. W USA, gdzie leczenie jest stosunkowo drogie, na odszkodowania przeznacza się tylko 1 proc. funduszy służby zdrowia, mimo że uzyskiwane przez pacjentów rekompensaty są bardzo wysokie. Tamtejsi lekarze - w przeciwieństwie do naszych - zwracają bowiem szczególną uwagę na prawidłową diagnostykę.

Dziś najłatwiej uzyskać zadośćuczynienie finansowe i moralne w sprawach o odszkodowanie za utratę zdrowia spowodowaną zainfekowaniem wirusem zapalenia wątroby. Jednak i w tych wypadkach biegli mają swoje sprawdzone sposoby postępowania. Najczęściej w orzeczeniach dla sądu spotyka się opinie, iż jest mało prawdopodobne, że do zakażenia doszło w szpitalu. W placówkach tych bowiem używa się jednorazowego sprzętu, a sprzęt wielokrotnego zastosowania poddaje się sterylizacji. Do zakażenia mogło przecież dojść w wyniku kontaktów seksualnych.
Równie często biegli wystawiający opinie starają się udowodnić, że schorzenie, na które uskarża się poszkodowany, nie jest wynikiem błędnego leczenia, lecz rozwinęło się, zanim pacjent trafił do szpitala. Tak więc - chociaż postępowanie medyczne było słuszne - pacjent nie uzyskał poprawy zdrowia, ponieważ lekarze nie potrafią czynić cudów i nie wszystkie schorzenia można wyleczyć. Z taką opinią biegłych spotkała się pewna mieszkanka Warszawy, której podczas zabiegu chirurgicznego usunięto chorą panewkę stawu biodrowego, nie wszczepiając endoprotezy. Chirurg uzasadnił swoją decyzję "zbyt miękkimi kośćmi" pacjentki. Chora nigdy nie dowiedziałaby się o zaniedbaniu lekarza, gdyby nie fakt, że siedem miesięcy później w innym warszawskim szpitalu bez żadnych problemów wszczepiono jej protezę.
Zdaniem wielu lekarzy, zarzut przesadnej solidarności zawodowej jest stawiany na wyrost, a wmawianie biegłym kumoterstwa wydaje się co najmniej nieuzasadnione. Dr Krzysztof Bogucki, zastępca rzecznika odpowiedzialności zawodowej, uważa, że człowiek, który składa skargę przeciwko pracownikowi służby zdrowia, nie jest zupełnie bez szans. Według niego, tam, gdzie nastąpiło przewinienie, wina na pewno zostanie udowodniona. Pacjent ma bowiem kilka możliwości dochodzenia swoich racji.

Cena pomyłki
Pocieszeniem dla polskiego pacjenta może być fakt, że na błędy i nadużycia ze strony lekarzy narażeni są również mieszkańcy państw zachodnich. Największymi sprzymierzeńcami poszkodowanych pacjentów są tu prawnicy. Sądząc z doniesień prasowych, wypadków zaniedbań, niekompetencji i błędów lekarskich w Wielkiej Brytanii jest bardzo dużo. W ostatnich miesiącach co najmniej raz na tydzień gazety donosiły o jakiejś szokującej sprawie. Najnowsza, z końca marca, dotyczy błędu, jaki popełnił lekarz w Chesterfield Royal Hospital. Pomylił on próbki tkanki piersi pacjentek, co doprowadziło do usunięcia dwóm kobietom części piersi po mylnym rozpoznaniu u nich raka. Nasilające się zaniedbania medyczne do tego stopnia obniżyły zaufanie do lekarzy, że Generalna Rada Lekarska w lutym tego roku postanowiła, iż lekarze będą regularnie poddawani testom i sprawdzianom kompetencji. Ci, którzy otrzymają ocenę negatywną, mogą zostać odsunięci od wykonywania zawodu. W ostatnim czasie w Wielkiej Brytanii również znacznie wzrosły rekompensaty przyznawane poszkodowanym pacjentom. W 1989 r. najwyższa wyniosła 770 tys. funtów, podczas gdy w zeszłym roku rodzina dziecka, u którego lekarz rodzinny nie zauważył zapalenia opon móz- gowych, otrzymała 1,6 mln funtów odszkodowania. Nie są bezpieczni również pacjenci szpitali w Niemczech. Do historii tamtejszej medycyny przeszedł już skandal wywołany zarażeniem 2300 pacjentów wirusem HIV w wyniku transfuzji krwi. Jak udowodniono, stali się oni ofiarami ignoranctwa firm farmaceutycznych i urzędników, którzy dopuścili do tego, że w placówkach służby zdrowia znalazła się krew skażona wirusem HIV. Do tej pory zmarło ponad 700 osób spośród zarażonych w czasie transfuzji. W marcu 1995 r. na wniosek specjalnej komisji Bundestagu powołano Fundusz Humanitarnej Pomocy, na którego konto fabryki przemysłu farmaceutycznego, Niemiecki Czerwony Krzyż, kraje związkowe i federacja przelały 250 mln DM. Pieniądze te przeznaczono dla ofiar śmiercionośnej transfuzji; ponad 300 zarażonych wirusem HIV otrzymuje po 1,5 tys. DM miesięcznie, pół tysiąca chorych na AIDS - po 3 tys. DM miesięcznie. Ponadto po tysiąc marek miesięcznie przyznano przeszło 250 małżonkom i 220 dzieciom. Przed kilkoma dniami wybuchł kolejny skandal, tym razem za sprawą prof. Bruna Messnera. Ten renomowany chirurg z Akwizgranu zarażał od 1996 r. swych pacjentów wirusem żółtaczki (Hepati- tis B). Po sprawdzeniu kartotek na natychmiastowe badania wezwano 900 byłych pacjentów, ale być może trzeba będzie przebadać znacznie więcej osób. Stan zdrowia Bruna Messnera sprawdzany był ostatni raz przed 24 laty. Chirurg zaraził minimum trzynaście osób. Do czasu wyjaśnienia sprawy prof. Messner został odsunięty od wykonywania operacji. Grozi mu zwolnienie z pracy i procesy sądowe o odszkodowania dla pacjentów.

Paweł Bawolec (Londyn)
Piotr Cywiński (Bonn)



- Oprócz skargi do izby lekarskiej istnieją inne prawne drogi rozpatrzenia danego konfliktu - mówi dr Bogucki.
Fakty przeczą jednak takim opiniom. Nie poniósł kary ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego Szpitala Wojewódzkiego w Opolu, oskarżony o błędną diagnozę po badaniu pacjentki i przyczynienie się do jej śmierci. Tamtejszy sąd rejonowy uznał, że czyn zarzucony lekarzowi przez prokuratora cechował "znikomy stopień społecznego niebezpieczeństwa". W kolejnej sprawie, jaka znalazła finał w sądzie, ordynatora oddziału noworodków w krakowskim szpitalu uznano wprawdzie winnym zaniedbań, których skutkiem była utrata wzroku przez przebywającego pod jego opieką wcześniaka, jednak sąd umorzył wobec niego postępowanie karne.
Zarówno lekarze, prawnicy, jak i członkowie Stowarzyszenia Obrony Pacjentów są zgodni, że należy wypracować nowe sposoby prowadzenia dochodzeń. W Polsce brakuje bowiem tradycji rozstrzygania spraw dotyczących błędów medycznych, nic więc dziwnego, że tak często kończą się one porażką. - Niezbędne byłoby przygotowanie grupy biegłych lekarzy, dobrze wykształconych medycznie, ale spoza środowiska zawodowego - sugeruje dr Andrzej Bielecki. - Mogłyby to być osoby, które ukończyły studia medyczne i przeszły do pracy na rzecz wymiaru sprawiedliwości - dodaje Adam Sandauer. Opinia biegłego medyka, nie praktykującego w zawodzie, byłaby wystarczająco rzetelna. W sytuacjach szczególnie trudnych mógłby on zasięgnąć rady autorytetu medycznego, jednak ostatecznie pod ekspertyzą widniałby jego podpis, co nie narażałoby lekarza konsultanta na zarzut nieprzestrzegania kodeksu etyki lekarskiej, który zabrania lekarzowi negatywnie wypowiadać się przeciwko innemu lekarzowi.
Stowarzyszenie Obrony Pacjentów, poszukując w obecnej sytuacji konkretnych rozwiązań, próbuje zgromadzić wokół siebie grupę lekarzy i prawników chętnych do pomocy poszkodowanym pacjentom. Zamiarem stowarzyszenia jest stworzenie dwuosobowych zespołów (złożonych z lekarza i prawnika), które zajmowałyby się konkretnymi sprawami. Poszkodowany nie musiałby z góry wnosić opłaty, tylko podpisywałaby z zespołem umowę określającą wysokość prowizji od uzyskanego odszkodowania.
Czy nowe sposoby prowadzenia spraw dotyczących błędów lekarskich zwiększą szanse pacjentów na wyegzekwowanie swoich praw, pokaże czas. Na razie trudno im uzyskać zadośćuczynienie moralne i finansowe. Odszkodowania, na jakie mogą liczyć, rzadko przekraczają 40 tys. zł, a koszty spraw sądowych często okazują się barierą uniemożliwiającą poszkodowanym wystąpienie na drogę sądową. W tej sytuacji trudno się dziwić, że mimo ogromnego zapotrzebowania, prawnicy bez entuzjazmu podejmują się takich spraw.
Więcej możesz przeczytać w 15/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Spis treści tygodnika Wprost nr 15/1999 (854)

  • Playback11 kwi 1999Wicemarszałek Sejmu Marek Borowski (SLD) i rzecznik SLD Andrzej Urbańczyk13