To nie żarty

Dodano:   /  Zmieniono: 
Niestety, jest wojna. Jeśli teraz nie wygramy zdecydowanie i wyraźnie, to powitaniu roku 2000 może towarzyszyć dużo mniej optymizmu i nadziei
Opublikowany w numerze z 14 marca tego roku felieton o rozmowach w Rambouillet między Serbami a kosowskimi Albańczykami zacząłem od takiego zdania: "Po dwóch tygodniach nadzwyczajnych wysiłków największych światowych potęg wojskowych, gospodarczych i politycznych, usiłujących doprowadzić do tego, żeby nareszcie było wiadomo, czy i co można zrobić z Kosowem oprócz przyglądania się przez lornetkę, jak ludzie się tam wyrzynają, nadal wiadomo, że nic nie wiadomo". Ten felieton piszę 14 kwietnia. Jako SALONOW i EC, czyli Surowy Ale Lojalny Obserwator Naszego Otoczenia Wielkostepowego i Europejskiego aż po Chiny, muszę stwierdzić, że po miesiącu nadal nic nie wiadomo w rzeczonej sprawie. Dzienniki telewizyjne nabrały teraz tempa i wcale się nie tęskni za filmami, które mają po nich nastąpić, bo i tak codziennie przez dobre pół godziny ma się wrażenie, iż ogląda się obraz, który łączy w sobie historie Rambo, listy Schindlera i czterech pancernych. Przy takim pomieszaniu gatunków warto odpowiedzieć na podstawowe pytania, które wszyscy sobie zadają, ale kiedy próbują na nie odpowiedzieć, często gubią wątek, bo fabuła jest wariacka. Popytajmy więc, a może nie zbłądzimy. 1. O co w tym wszystkim chodzi? Z pewnością nie o to, żeby ukarać Milo?sevicia za zbrodnie i wykazać nad nim wyższość, gdyż ta nie ulega wątpliwości w żadnej dziedzinie i wojna nie jest do tego potrzebna. Wyobrażanie sobie zachodnich sztabów wojskowych i politycznych jako zbiorowisk ludzi, którzy przy podejmowaniu decyzji kierują się antypatiami personalnymi, urażonymi ambicjami i mściwością, jest naiwne. Na ekipę Milo?sevicia zagięto parol, bo - na razie jako jedyna, ale z niebezpieczną możliwością znalezienia szybko naśladowców - próbuje realnym, praktycznym działaniem zakwestionować zasady porządku rzeczy, usankcjonowane m.in. porozumieniem z Dayton zawartym w sprawie Bośni. Podstawowe z tych zasad to poszanowanie aktualnych granic i poszanowanie praw człowieka - a praw mniejszości narodowych w szczególności. To nie tylko szumne hasła - bo zasadom tym realnie przeciwstawia się koncepcja wykluczająca współżycie na równych prawach różnych narodowości we wspólnych granicach. Pozwolenie na "korekty" granic bądź składu etnicznego złamałoby cały "system z Dayton" i otworzyłoby drogę do dalszych takich "korekt" w imię czysto narodowych i etnicznych interesów. Oznaczałoby to wzmocnienie ugrupowań nacjonalistycznych i zwiększenie ryzyka powtarzających się wojen na tym tle. Byłoby to sprzeczne z podstawowymi interesami całej Europy i przyniosłoby cofnięcie jej w rozwoju. O to toczy się gra, a nie o ściganie i karanie sprawców zbrodni i masakr, choć i ono jest słuszne i potrzebne. Właściwie jest to wojna o dominujący typ cywilizacji w Europie. 2. Ile to jeszcze zabierze czasu i ofiar? Często słychać wymówki, że sztaby zapowiadały wojnę błyskawiczną, a ona trwa i trwa. Słychać też popędzania, żeby przestać już mozolnie szukać celów z powietrza i wprowadzić do akcji oddziały naziemne. Słychać również kpiny, że NATO prowadzi ataki tchórzowskie, bo nie chce narażać swoich ludzi. Myślę, że zgodzimy się co do tego, że póki można unikać śmierci ludzi, lepiej jej unikać - i absurdem byłoby czynić z tego komuś zarzut. A co do reszty - osobiście sądzę, że w sztabach od początku zakładano, iż działania wojenne mogą zabrać dużo czasu i mogą stworzyć konieczność operacji naziemnych. Uważano jednak, że sprawy znalazły się w punkcie, w którym nie ma innego wyjścia. Skoro tak, to co miano powiedzieć? "Uprzejmie informujemy, że zaczynamy wojnę, która będzie się ciągnąć i wywoła straty w ludziach"? To raczej mało mobilizujące. Mówiono więc o wojnie krótkiej i czystej. Takich wojen jeszcze - jak się okazuje - nie ma. Chociaż trzeba przyznać, że tylko trzy omyłkowe trafienia w cele cywilne, do jakich doszło w pierwszych trzech tygodniach - przy atakach liczonych w setkach - świadczą o postępach w zbliżaniu się do spełnienia takich życzeń. Ale jest to wojna. Prawdziwa wojna. Chociaż widać, jak bardzo nikt tego nie chce - ofiary będą. W tej sytuacji paradowanie Serbów z tarczami strzelniczymi na piersiach i ustawianie się na mostach to nie wyraz odwagi i rezolutnej przekory, tylko tragikomicznej głupoty i nieodpowiedzialności. To nie są żarty. Jeśli jako zbiorowość dokonało się niebezpiecznych wyborów politycznych i nadal się je podtrzymuje, to jako zbiorowość ponosi się tego konsekwencje. Może to nie być sprawiedliwe w indywidualnych przypadkach, ale na razie tak jest urządzony świat i trzeba się z tym liczyć. Cóż, niestety, jest wojna. Wobec tego ktoś musi ją wygrać. Na szczęście zarówno z politycznego, jak z moralnego punktu widzenia jesteśmy w niej po dobrej stronie. Ale sprawy zaszły tak daleko, że jeśli teraz nie wygramy zdecydowanie i wyraźnie, to powitaniu roku 2000 może wprawdzie towarzyszyć dużo więcej fejerwerków niż zakładaliśmy, ale i dużo mniej optymizmu i nadziei.
Więcej możesz przeczytać w 17/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.