ORŁA CIEŃ

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z JACKIEM HIGGINSEM, pisarzem
Wiesław Kot: - Przeciętna intryga w powieściach typu policital fiction to pojedynek dwóch silnych indywidualności po dwóch stronach frontu, zakochujący się szpieg, dużo tematyki desantowej i trochę pirotechniki. Nie obawia się pan powtarzalności pomysłów w swojej literaturze?
Jack Higgins: - Naprawdę liczy się jednak to, co jest poza tym schematem. Kiedy byłem w wojsku, przy okazji różnych testów wykryto u mnie wysoki iloraz inteligencji IQ i zdecydowanie poradzono mi, bym się kształcił. Podjąłem się więc długiej wieczorowej edukacji i zostałem nauczycielem akademickim, przy czym cały czas pisałem powieści. Tego przyzwyczajenia nie mogłem się pozbyć.
- Cały dzień zarabiał pan na życie, a pisał pan nocą - niekiedy do świtu.
- Pisaniem mogłem się zająć dopiero wówczas, gdy moja rodzina ułożyła się do snu. W domu robiło się cicho, a ja - choć byłem zmęczony - nareszcie mogłem się skupić. Powstawały detektywistyczne historie jedna po drugiej - takie, jakich pełno jest w Anglii i w każdym innym kraju. Wiedziałem, że jestem inteligentny, lecz moje powieści wcale o tym nie świadczyły. Czułem, że drepczę w miejscu. Wtedy przypadkiem spotkałem swojego dawnego nauczyciela języka angielskiego, któremu powiedziałem o swojej niemocy twórczej. On zaś wskazał mi zasadniczy mankament moich powieści: do schematycznych fabułek usiłowałem dobierać w miarę ciekawe postacie. Należało postąpić odwrotnie. Najpierw wymyślić niebanalną sytuację, a dopiero potem dobrać do niej obsadę.
- Udało się to panu dopiero po przekroczeniu czterdziestki. Niebanalną sytuację zarysował pan w powieści "Orzeł wylądował" z 1975 r. Grupa całkiem sympatycznych weteranów hitlerowskich oddziałów desantowych, manipulowanych przez Hein- richa Himmlera, ląduje na brytyjskim wybrzeżu w celu unieszkodliwienia Winstona Churchilla. Okazuje się, że alianci, którzy mają ten desant zwalczyć, są facetami o wiele mniej sympatycznymi niż Niemcy.
- To rzeczywiście był niezły pomysł, tyle że nie spodobał się ani mojemu agentowi, ani mojemu wydawcy. Oni wciąż uważali mnie za dostawcę standardowych fabułek. Ja nalegałem jednak na wydanie powieści i szybko okazało się, że sprzedano ją w nakładzie 26 mln i przetłumaczono na 50 języków. Coś z tym sukcesem trzeba było zrobić. Zdecydowałem więc, że zamienię swoje nazwisko na pseudonim literacki. Chciałem tym samym pokazać, że narodził się nowy pisarz. Higgins to panieńskie nazwisko mojej matki.
- Powtarza pan często, że do przełomu w pańskiej karierze pisarskiej przyczyniły się rady, jakich udzielił panu jeden z najwybitniejszych prozaików stulecia - Graham Greene.
- Graham Greene dwukrotnie udzielał mi cennych wskazówek. Kiedy spotkałem go pierwszy raz podczas przerwy na konferencji pisarzy w Londynie, samotnie pił kawę przy bocznym stoliku. Był już wtedy osobą bardzo znaną i koledzy pisarze nie mieli śmiałości dosiąść się do niego. Ja zaś byłem startującym pisarzem i nauczycielem akademickim. Akurat dowiedziałem się, że zaczęto filmować moją powieść, co dodało mi odwagi. Tymczasem Greene ostudził mój entuzjazm, twierdząc, że filmowcy prędzej czy później i tak zniszczą mi powieść. Późniejsze doświadczenia spowodowały, że wielokrotnie przyznawałem mu rację.


Jack Higgins (ur. 1929 r.) - pisarz, autor prozy sensacyjnej. Gdy miał 15 lat, opuścił szkołę. Był zatrudniony w charakterze posłańca, konduktora w tramwaju, pracownika cyrku, ankietera firmy ubezpieczeniowej. W wojsku służył w trzech pułkach. Później podjął naukę w seminarium nauczycielskim, ukończył studia wieczorowe na Uniwersytecie Londyńskim i został wykładowcą akademickim w Leeds. W 1995 r. otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Metropolitalnego w Leeds. Na kanwie twórczości Higginsa powstały tak głośne filmy, jak "Gniew Boga" (ostatnia rola Rity Hayworth), "Orzeł wylądował" (Michael Caine i Robert Duvall) oraz "Modlitwa za konających" (Mickey Rourke i Bob Hoskins). Opublikował 59 powieści, które przetłumaczono na ponad 50 języków. Sprzedano już 300 mln jego książek. Od 29 lat pisarz mieszka w posiadłości na brytyjskiej wyspie Jersey.

- Greene wskazał też panu skuteczny sposób zapisywania pomysłów.
- Na początku pisałem jak wszyscy - na maszynie. Tymczasem Greene miał taką teorię: pomysł krystalizuje się w głowie, a następnie spływa wzdłuż ręki na papier, na którym go zapisujemy. Spróbowałem ręcznego pisania i zacząłem uzyskiwać zaskakująco dobre rezultaty. Teraz piszę książki wyłącznie ręcznie. Popołudniami i wieczorami przychodzę do mojej ulubionej gospody na wyspie Jersey, gdzie w kącie mam własny stolik, wyjmuję pióro i piszę.
- Powieścią "Orzeł wylądował" wszedł pan w szranki z bardzo silną konkurencją. Wymienia się pana jednym tchem z Frederickiem Forsythem, Robertem Ludlumem i Kenem Folletem. Którego z nich ceni pan najwyżej?
- Bez wątpienia najlepszy jest Forsyth, dzięki temu że tworzy szeroko zakrojoną intrygę o charakterze wojskowo-politycznej; tworzą ją zarówno wybitni i ciągle czynni politycy, jak i postacie historyczne. Ludlum dużo uwagi poświęca strategii wojskowej. Pisarstwa Kena Folleta nie cenię zbyt wysoko, mimo że jest to mój przyjaciel. W tym gronie moje historie wyróżniają się silnie zarysowanymi postaciami, które pozostają w równowadze z dramatyczną fabułą.
- Jak pan daje sobie radę z przygotowaniem materiału faktograficznego do swoich książek? To wymaga żmudnego studiowania realiów z epoki, o której pan pisze. Wydaje pan przynajmniej jedną książkę rocznie, ale zdarza się, że przygotowuje pan w ciągu roku dwie, a nawet trzy powieści.
- Pisanie książki to długofalowe przedsięwzięcie. Jeżeli chcę napisać powieść w przyszłym roku, do pracy zabieram się już dziś. Robię plan badań danej epoki, z dużym wyprzedzeniem określam czas, który zamierzam poświęcić na "rozejrzenie się" w zgromadzonym materiale i na samo pisanie. Jeżeli akcja powieści toczy się w dzisiejszych czasach i znam daną sprawę, proces pisania przebiega bardzo sprawnie. Natomiast jeśli rzecz dzieje się w przeszłości, muszę przeprowadzić bardzo żmudne badania, co ogromnie wydłuża pisanie.
- Często bywa pan na planie filmów, które powstają na podstawie pańskich powieści.
- Bardzo lubię panującą tam atmo- sferę. Wszyscy są równi, zwłaszcza w kolejce po zupę: obok siebie stoją wybitny aktor Teatru Narodowego w Londynie i wielka gwiazda kina rosyjskiego, a za nią wybitny reżyser filmowy. Jest - oczywiście - wyjątek. Aktorzy hollywoodzcy, którzy grają w moich filmach, robią sobie posiłki w swoich luksusowych przyczepach kempingowych, co zbytnio mi się nie podoba. Nie będę ich jednak więcej krytykował, bo pracują przecież na moją pozycję w świecie literatury i filmu.

Rozmawiał Wiesław Kot
Więcej możesz przeczytać w 21/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.