Brylanty biznesu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polacy wydają na wyroby jubilerskie dwa miliardy złotych rocznie
Na początku lat 90., gdy zliberalizowano obrót szlachetnymi kruszcami, zakłady jubilerskie zaczęły przeżywać hossę. Na rynku pojawiło się na przykład dużo cyrkonii, która wraz ze złotem była chętnie kupowanym substytutem luksusu. Jubilerzy masowo sprzedawali relatywnie tanie pierścionki i inne wyroby z imitacjami brylantów. Nie znajdowały nabywców nieco droższe wyroby, nawet z niewielkimi okruchami kamieni szlachetnych. Złoto nadal traktowano jako lokatę kapitału. Później okazało się, że kupowanie biżuterii na wagę nie jest najlepszym sposobem lokowania oszczędności. Około 70 proc. obecnie sprzedawanej w Polsce biżuterii wykonano ze złota. Reszta to wyroby srebrne. Ponad 70 proc. złotych precjozów nadal mieści się w najniższym segmencie cenowym (100-200 zł). Ponad 25 proc. złotej biżuterii należy do segmentu średniego (ok. 500 zł). Resztę stanowią wyroby najdroższe. W ciągu ostatnich lat w polskich salonach jubilerskich sprzedano na przykład kilka tzw. jajek Faberge; jedno kosztuje prawie 100 tys. USD. Znajdowały nabywców również czterokaratowe brylanty bardzo wysokiej jakości w cenie 60-80 tys. USD oraz mniejsze dwu-, trzykaratowe za 40 tys. USD. Sprzedaje się coraz więcej pierścionków z brylantami o masie 0,5-1 karata kosztujących 5-15 tys. zł. Nieoficjalnie mówi się, że do sejfów naszych krezusów trafiło kilkakrotnie więcej brylantowych klejnotów pochodzących z przemytu, przede wszystkim z południa Afryki. - W Polsce coraz liczniejsze jest grono nabywców wyrobów jubilerskich z dwóch skrajnych segmentów, czyli najtańszego i najdroższego - twierdzi Cezary Kawka z firmy Yes. Niemal zupełna bessa panuje zaś w segmencie średnim - jego klienci najwięcej zysków przynoszą jubilerom w większości krajów Europy Zachodniej. Kryzys w Rosji oraz wprowadzenie przez nasz kraj ograniczeń w ruchu osobowym z krajami byłego ZSRR sprawiły, że sklepy jubilerskie straciły co najmniej połowę nabywców tańszych i średniej klasy wyrobów. Rodząca się w Polsce klasa średnia na razie wydaje pieniądze na inne "wyznaczniki" pozycji społecznej. Młodzi biznesmeni czy menedżerowie decydują się na zakup nieco droższych klejnotów wyłącznie przy specjalnych okazjach. Są to na przykład pierścionki zaręczynowe z małymi brylantami, obrączki ślubne dla kobiet z kilkoma okruchami szlifowanego diamentu, prezenty dla żon podarowane w związku z urodzeniem pierwszego dziecka. Bywa, że zasobniejsi finansowo dziadkowie kupują swoim wnuczkom pierścionki z brylantami wykonane w stylu obowiązującym w ich młodości. Traktuje się to jako substytuty utraconych niegdyś klejnotów rodowych. - Za kilka lat klasa średnia zacznie się bardziej interesować droższymi klejnotami - uważa Kawka. Właściciele zakładów obawiają się, że w przyszłości nasz rynek zaleją tańsze wyroby zagraniczne. Już dziś znaczna część sklepów jubilerskich handluje między innymi tandetnymi wyrobami wykonanymi z tzw. dmuchanego złota. W trudnej sytuacji znalazły się dawne sklepy Jubiler. Tylko część z nich znalazła inwestorów skłonnych do poniesienia znacznych kosztów związanych z ich unowocześnieniem. - Sytuacja może się zmienić dopiero wówczas, gdy powstaną nowe, prężne sieci handlujące kosztownościami - uważa Andrzej Wąsowski, prezes firm Warmet i Orno. Niedawno warszawska sieć Jubilera została wykupiona przez firmę Intercommerce, która zamierza się specjalizować również w jubilerstwie, a przede wszystkim w handlu kamieniami szlachetnymi. W stolicy uruchomiono na przykład jedną z najbardziej nowoczesnych w Polsce szlifierni szmaragdów sprowadzanych z Afganistanu. Piętnaście salonów oraz kilkanaście stoisk firmowych ma sieć Yes, zajmująca się sprzedażą wyrobów z brylantami. Na południu kraju liczy się sieć Kobe. Nowych sposobów na rozwój poszukuje dynamicznie rozwijająca się przed laty sieć Kruk, znana przede wszystkim z biżuterii ze srebra. Większość polskiego jubilerstwa stanowią jednak małe, samodzielnie działające sklepy i warsztaty. - Muszą się one konsolidować, bo tylko w ten sposób można obniżać koszty - uważa Wąsowski. - Wielkie firmy jubilerskie z Zachodu i tak do nas przyjdą, gdy wzrośnie siła nabywcza polskiego społeczeństwa - prognozuje Kawka. Nasi jubilerzy twierdzą, że nie wygrają konkurencji z zagranicznymi wytwórcami specjalizującymi się w tanich, masowych wyrobach. - Naszą szansą może być tylko specjalizacja, na przykład w wytwarzaniu oryginalnych, niepowtarzalnych przedmiotów - mówi Wąsowski. - Pod względem wzornictwa, wprowadzania nowości jesteśmy jednak co najmniej pięć lat w tyle za jubilerami z Zachodu - uważa Kawka. Tymczasem polskie warsztaty jubilerskie prawie wcale nie inwestują w nowoczesne, powszechne na Zachodzie urządzenia. Prawie nieznane są u nas najnowocześniejsze technologie i materiały. Większość zakładów przypomina manufaktury z poprzedniego stulecia, co w pewnych sytuacjach może być atutem, lecz generalnie nie daje szans na sprostanie zagranicznej konkurencji. 
Więcej możesz przeczytać w 20/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.