Robak na wakacjach

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z DENNISEM RODMANEM, zawodowym koszykarzem
Przemysław Garczarczyk: - Dlaczego po rozegraniu dziesięciu zwycięskich meczów w barwach Los Angeles Lakers odszedł pan niespodziewanie z zespołu i przerwał karierę?


Dennis Rodman (Robak). Gdy grał jeszcze na podwórku, nocami zarabiał, sprzątając na lotnisku. Dziś ten największy ekscentryk światowego sportu zapewnia swoich fanów: "Jestem Jimim Hendrixem, Jimem Morrisonem i Janis Joplin w jednej osobie". "Madonna? To nie akrobatka, ale seks z nią był bardzo dobry" - wyznał z dumą. W nowym zespole domagał się koszulki z numerem 69, ponieważ przyjemnie mu się kojarzy. Na koszykarskim parkiecie uprawiał boks i zapasy, płacił kary, wielokrotnie był dyskwalifikowany. W kolorowych magazynach prezentował coraz bardziej kolorowe fryzury, wymyślne tatuaże i kobiece stroje. Kiedy jednak na konferencji prasowej oskarżono go, że jest egoistą, rozpłakał się jak dziecko. "Ja jestem egoistą? W zeszłym roku przekazałem milion dolarów na cele charytatywne. Nie chcę grać dla pieniędzy i sławy, ale dla publiczności". Rodman osiem razy był królem zbiórek w NBA, pięć razy zdobywał mistrzostwo ligi. Dziś odpoczywa na werandzie swojego domu w Newport Beach.


Dennis Rodman: - Szefowie klubu zbyt mocno zaczęli mnie kontrolować. Najpierw wynajęli dla mnie i mojej ochrony piętro w Four Seasons Hotel, bym nie spóźniał się na treningi. Później - mimo że wygrywaliśmy mecz za meczem - zaczęli mieć pretensje o moją postawę na boisku. Myślałem, że nikomu nie będzie przeszkadzać, że podczas gry zabawię się w trenera, tłumacząc chłopakom, jak powinni grać w obronie. Nie spodobało się to jednak trenerowi Kurtowi Rambisowi.
- Nie mógł pan się z tym pogodzić?
- Mam 38 lat i nie lubię być traktowany jak dziecko. Zwłaszcza iż podpisałem kontrakt za tak śmieszne pieniądze, że lepiej o tym nie wspominać. Rzuciła się na mnie prasa, która zaczęła się interesować moim nocnym życiem, choć od dawna nie było ono żadną tajemnicą. Mój styl nie zmienia się bez względu na to, czy gram w Los Angeles, Chicago, czy odpoczywam po sezonie. Kiedy więc spostrzegłem, że ktoś bawi się ze mną w ciuciubabkę, straciłem zapał do gry i zaufanie do Lakers.
- Oficjalny powód rozwiązania kontraktu brzmiał komicznie: "Przyszedł na trening spóźniony, bez tenisówek i skarpetek".
- To jakieś bzdury. Byłem w szatni na czas, przed innymi zawodnikami. Skarpetki i trampki zostawiłem w samochodzie, ale zaraz przyniósł mi je mój policjant-ochroniarz Kelly. Gdy w drzwiach pojawił się trener, rzucił tylko: "Może byś lepiej zabrał się do domu?". Myślał pewnie, że zacznę go błagać, ale ja powiedziałem: "OK, niezły pomysł" i to była ostatnia rozmowa z przedstawicielem Los Angeles Lakers.
- Nie licząc rozmowy o zwolnieniu...
- Wliczając, bo takiej rozmowy nigdy nie było. Okazało się, że mam do czynienia z przedszkolakami, bo menedżer zespołu nie miał odwagi powiedzieć mi tego w twarz, tylko zadzwonił do mojego agenta Steve?a Chasmana. W sumie może dobrze się stało, bo przynajmniej teraz bez nerwów będę mógł zarobić 1,1 mln dolarów, które mam zagwarantowane w kontrakcie na przyszły sezon.
- Był pan zaskoczony takim obrotem sprawy?
- Trochę, bo kiedy urwałem się na tydzień w trakcie sezonu, by uregulować moje sprawy prywatne, wszystko było OK.
- Może właśnie te "sprawy prywatne" miały największy wpływ na opinię o Rodmanie?
- Prasa zbyt wielką wagę przywiązuje do tego, z kim śpię i jak często się żenię. Carmen Electra była moją żoną, później nią przestała być i twierdzenie, że moje życie jest podporządkowane sprawom łóżkowym, jest przesadzone. Umiem oddzielać życie prywatne od tego, co robię na parkiecie. Wystarczy przypomnieć sobie najlepsze mecze z mistrzowskich sezonów Bulls i Pistons.
- Czy kibice uwierzą w pańską wersję wydarzeń?
- Nie wiem. Nie muszą. Ci, którzy mnie nie lubią, nie zmienią zdania. Dla pozostałych zamierzam jeszcze wrócić na boisko. Już dziś mam oferty z kilku klubów. Może wyjadę w końcu do Europy, skąd ostatnio przyszło kilka poważnych propozycji. Na pewno bezrobocie mi nie grozi. Jeden z moich filmów, zrealizowany w minionym roku we Francji, wchodzi na ekrany. Światowa premiera już wkrótce w Los Angeles. Myślę też o napisaniu kolejnej książki. Tym razem nie o koszykówce - chcę przygotować przewodnik po klubach i restauracjach Ameryki. Oczywiście tych, które lubię, w których nie liczy się garnitur od Armaniego i buty firmy Gucci. Myślę, że to niezły pomysł, bo kto wie lepiej, gdzie zjeść dobre sushi o czwartej nad ranem w Teksasie czy obejrzeć striptiz w stanie Utah?
- Śledzi pan to, co teraz dzieje się w NBA? Kto jest faworytem Rodmana?
- Po dwunastu latach spędzonych na parkiecie nie można się oderwać od koszykówki z dnia na dzień, ale oczywiście nie siedzę przed telewizorem przez całą dobę. Poziom gry nie jest w tym roku zachwycający, lecz nie może być inaczej, bo zawodnicy rozpoczęli walkę praktycznie bez obozów treningowych. Wielu nie wytrzymuje tempa i grając cztery razy w tygodniu, doznaje kontuzji. Wszystko to nie zmieniło jednak układu sił - w play off znaleźli się najlepsi.
- Kto zastąpi Michaela Jordana?
- Nikt nie jest w stanie tego zrobić. Pojawiło się jednak kilku graczy mogących zajść naprawdę daleko, jak Tim Duncan z San Antonio Spurs, który mimo młodego wieku i zaledwie dwuletniej kariery w lidze, zaskakuje dojrzałością. Jest poza tym rozsądny. Nie pchał się na siłę do zawodowej drużyny. Kierował się dobrą zasadą: "zostań cztery lata w college?u, naucz się myśleć jak dorosły, to będziesz grał jak mężczyzna". To dziś niepopularna opinia, bo każdy szczeniak myśli, że jest ósmym cudem świata i przepycha się łokciami do kasy. Wyjątkiem jest dwudziestoletni Kevin Garnett z Minnesoty, który mimo najwyższego kontraktu w historii sportu (127 mln USD), pozostał normalnym chłopakiem na boisku i poza nim.
- Kto zdobędzie w tym roku mistrzostwo?
- Jedna z drużyn grających w Konferencji Zachodniej. Utah Jazz albo San Antonio to moje typy. Pierwsi mają spore doświadczenie i wiedzą, że w finale nie wygrywa się nogami, lecz głową. Atuty San Antonio to talent Duncana i doświadczenie Davida Robinsona, wspierane przez kilku boiskowych pracusiów. To idealna mieszanka.
- Co pan czuje, patrząc na poczynania obecnych koszykarzy Chicago Bulls, którzy praktycznie co noc pozwalają się ośmieszać?
- NBA to miliardowy biznes. Któryś z szefów klubu sprawdził rachunki i doszedł do wniosku, że sześć tytułów mistrzowskich na razie wystarczy. Nie mam wątpliwości, że gdyby nie zmiana składu, zdobylibyśmy siódmy tytuł. Firmie to jednak nie było potrzebne, bo bilety i tak zostały wykupione do 2000 r. Żal tylko oszukanych kibiców. Słyszę, że Jerry Reinsdorf, właściciel klubu, mówi coś o "odnowie" i "budowaniu zespołu na przyszłość". To pomyłka. We współczesnym sporcie trzeba wygrywać wtedy, gdy ma się szansę, bo druga okazja może się już nie trafić.
Więcej możesz przeczytać w 23/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.