Ostatnie wakacje

Dodano:   /  Zmieniono: 
Przybywa bezrobotnych z wyższym wykształceniem
Dwa lata temu koledzy po studiach dostawali po pięć ofert pracy - mówi Jacek Bielski, tegoroczny absolwent, który studiował finanse i bankowość. - Ja nie otrzymałem żadnej. Od maja odwiedziłem 20 firm i banków - bezskutecznie. Wszędzie mi mówiono, że mają już młodych, wykształconych menedżerów - opowiada. Jak wielu jego rówieśników - młodych ludzi po studiach - wyjeżdża na wakacje, a kiedy wróci, stanie w kolejce do urzędu pracy.
Dwa lata temu Leszek Balcerowicz ostrzegał, że archaiczny system podatkowy w 2000 r. skaże 2 mln młodych ludzi na bezrobocie. Wtedy jego głos lekceważono. Dziś już wiemy, że sprawdza się najczarniejszy z czarnych scenariuszy. Do armii niewykwalifikowanych robotników, górników i pracowników budżetówki dołącza teraz potencjalnie najwartościowsza i najdynamiczniejsza grupa zawodowa - młodzi ludzie po studiach. 


Do 2005 r. na rynek pracy wejdzie ponad 3,6 mln osób urodzonych w pierwszej połowie lat 80. Odchodzący na emeryturę zwolnią zaledwie 1,6 mln etatów. Do tego czasu niemal wszystkie branże (z wyjątkiem IT, czyli technologii informatycznych) zostaną nasycone pracownikami z odpowiednim wykształceniem i kwalifikacjami. W niektórych dziedzinach, na przykład w bankowości i ubezpieczeniach, podaż już przewyższa popyt. W najbliższych latach należy się tam spodziewać redukcji etatów o 30-40 proc. Nowe technologie informatyczne zmniejszą też popyt na kształconych od lat w nadmiarze absolwentów uczelni technicznych.
W czerwcu tego roku zarejestrowano 92 tys. bezrobotnych absolwentów. Na zasiłek trafia co czwarta młoda pielęgniarka, co trzecia położna, połowa kończących szkoły kształcące księgowych i ekonomistów i 99 proc. absolwentów z tytułem technika analityki medycznej. Bezrobocie w grupie osób mających mniej niż 24 lata wynosi ponad 30 proc. Pracy nie znajduje 80 proc. absolwentów szkół zawodowych (w tym techników). Czterokrotnie - z czterech do szesnastu miesięcy - wydłużył się przeciętny okres pozostawania bez pracy absolwentów wyższych uczelni. A liczba bezrobotnych magistrów i licencjatów wzrosła w ostatnim roku sześciokrotnie - z 2 proc. do 12 proc.
- Niedostatek miejsc pracy dla młodych jest zjawiskiem charakterystycznym dla całej Europy, może z wyjątkiem Niemiec, Szwajcarii i Austrii. Tomasz Sikora, którego znaleźliśmy na liście osób poszukujących pracy w Olsztynie, ma 21 lat, ambicje i studia ekonomiczne ze specjalizacją w dziedzinie ubezpieczeń gospodarczych. Wydawałoby się, że świat powinien stać przed nim otworem. - Szukałem pracy przez cztery miesiące. Bezskutecznie, bo "nie mam doświadczenia". Wróciłem więc do Olsztyna, do rodziców - mówi zrezygnowany. Teraz chce się zapisać na kolejne studia - chce zwiększyć swoje szanse na rynku pracy. Ale i on wie, że nie ma dziś w Polsce jednego zawodu czy wykształcenia, które dawałoby gwarancję zatrudnienia. Stosunkowo najłatwiej pracę znajdują osoby, które uczą się i jednocześnie pracują. Tu też nie ma jednak reguły. - Dorywczo pracowałam od drugiego roku studiów. Kiedy otrzymałam dyplom, pracodawcy odmówili zatrudnienia mnie na etat - skarży się 25-letnia Justyna Nowakowska, absolwentka "rynkowej" anglistyki. Trudno się jednak dziwić pracodawcy, bowiem za cenę jednego etatu może zatrudnić dwóch studentów o podobnych kwalifikacjach.
Jedyną gwarancją, jaką może uzyskać dziś polski absolwent, jest brak gwarancji. Przede wszystkim dlatego, że rozwój gospodarczy nie oznacza już przyrostu miejsc pracy, lecz często ich redukcję. Po drugie - polski system kształcenia wręcz generuje bezrobotnych: mamy za dużo absolwentów zawodówek, techników, za dużo pedagogów, artystów i inżynierów wąskich specjalności. Elżbieta Kryńska, autorka prognozy rynku pracy w Polsce, przestrzega, że najgorzej będzie w latach 2006-2010, gdyż najwięcej absolwentów pojawi się wtedy w regionach, gdzie już teraz jest wysokie bezrobocie. A sytuacja mieszkaniowa nie pozwoli na duże przemieszczenia siły roboczej.

Nawet państwa o liberalnych gospodarkach nie rezygnują z wpływania na rynek pracy. - Skutecznymi narzędziami kształtowania rynku nie są jednak programy socjalne i zasiłki dla bezrobotnych, lecz tworzenie nowych miejsc pracy. Obniżenie podatków i barier administracyjnych zachęci zarówno rodzimy, jak i obcy kapitał do inwestowania. Konieczna jest prywatyzacja, stabilizowanie pieniądza, tłumienie inflacji i ograniczanie deficytu - mówi dr Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Bez tego nie może się normalnie rozwijać prywatny biznes, a na rozwój sektora państwowego nie mamy co liczyć. W ostatnich pięciu latach 92 proc. nowych miejsc pracy stworzył sektor prywatny. Nie rozwija się on jednak, gdy wadliwy jest system podatkowy i droga praca, a prawo pracy bierze pod uwagę wyłącznie interesy pracobiorców.
Koszt zatrudnienia absolwenta to nie tylko wynagrodzenie, ale także fundusze przeznaczane na szkolenie, wdrożenie do pracy i czas, który muszą poświęcić mu inni pracownicy. Te koszty ponoszą przede wszystkim pracodawcy i to im powinna sprzyjać polityka państwa. Tymczasem w przyjętej przez rząd w styczniu tego roku "Narodowej strategii wzrostu zatrudnienia i rozwoju zasobów ludzkich" mówi się prawie wyłącznie o pracobiorcach. Pracodawcy poniosą natomiast koszty obdarowania ich pracowników dodatkowymi przywilejami - na przykład dłuższymi urlopami macierzyńskimi, wydłużeniem okresu wypowiedzenia czy skróceniem czasu pracy. O reformie systemu podatkowego, na której zależy pracodawcom, a ostatecznie służy ona pracobiorcom, nie mówi ostatnio nikt. W końcu toczy się kampania prezydencka, a wkrótce czeka nas parlamentarna, więc nie warto się narażać.
Z bezrobociem poradziły sobie tylko te kraje, które postawiły na urynkowienie pracy, a zatem obniżyły minimalne wynagrodzenie i ułatwiły procedurę zwalniania pracowników. W Hiszpanii bezrobocie spadło z 22 proc. do 15 proc. W Stanach Zjednoczonych jest najniższe od kilkudziesięciu lat i wynosi 4,5 proc. W Wielkiej Brytanii zmalało prawie o 
50 proc. i nie przekracza 6 proc. Jednocześnie w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Holandii czy Chile łatwo jest wprawdzie stracić pracę, ale równie łatwo ją znaleźć.
- Bezpowrotnie minęły czasy, gdy pracy wystarczało dla wszystkich. Obecnie jest ona tylko dla najlepszych - mających umiejętności i potrafiących o tym przekonująco opowiedzieć oraz naprawdę chcących pracować - mówi Irena Wolińska, dyrektor Departamentu Polityki Rynku Pracy w Ministerstwie Pracy i Polityki Socjalnej. - Wielu absolwentów "z kapelusza" bierze koncepcję swojej zawodowej przyszłości. Na wstępie żądają 3 tys. zł pensji, telefonu i samochodu. Dopiero po nieudanej próbie wejścia na rynek modyfikują swoje oczekiwania - wyjaśnia dr Jacek Męcina z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, autor badań na temat bezrobocia wśród młodzieży. 


Lekcja rynku uczy absolwentów pokory i właściwej strategii. Po wyzbyciu się nierealistycznych oczekiwań 60 proc. z nich akceptuje pracę, która wiąże się z koniecznością dokształcenia, 45 proc. wykazuje chęć przeprowadzki do innego miasta, 20 proc. nie sprzeciwia się uciążliwym dojazdom, zaś 12 proc. jest skłonnych zaakceptować nawet nieatrakcyjne wynagrodzenie. - Znam absolwentów, którzy po zdobyciu tytułu magistra nie wzdragają się przed przyjęciem posady sekretarki czy asystenta. Warunek: firma musi być duża, zapewniać możliwość awansu i stabilne zatrudnienie. Ostatnio dużym powodzeniem cieszy się praca w Wytwórni Papierów Wartościowych, która bez oporów zatrudnia humanistów - mówi Marzena Winczo-Gasik z SMG /KRC Human Resources. Stwarza to absolwentom nierynkowych studiów szanse przekwalifikowania. Wprawdzie na początku nie zarabiają dużo, lecz po przekwalifikowaniu otworzy się dla nich znacznie większy segment rynku.
- Wiem, że jeśli chcę pracować, muszę iść na kompromis. Po studiach politologicznych znalazłam posadę w firmie zajmującej się ubezpieczeniami dla rolników. Zarabiam tylko kilkaset złotych, niemniej jednak już pierwszego dnia z własnej inicjatywy zrobiłam wszystkim pracownikom plany pracy. Chcę, by mnie zauważono - za pomysłowość, pracowitość, gotowość do poświęceń - mówi 24-letnia Aneta Robakowska z Krakowa. Dla Rafała Malca, jej rówieśnika, absolwenta akademii ekonomicznej, kompromis oznacza pracę w wymarzonej dziedzinie (dział rozliczeń zagranicznych), ale w małym banku. Wie, że jeśli będzie chciał się dalej rozwijać, musi stąd odejść. Ale z bagażem doświadczeń i dobrymi referencjami. Joanna Kamińska, studiująca inwestycje kapitałowe i strategie finansowe przedsiębiorstw, rozczarowała się możliwościami znalezienia pracy w Polsce. - Po studiach chcę wyjechać do Stanów Zjednoczonych, bo tam są większe możliwości. Przez dwa miesiące pracowałam jako recepcjonistka w hotelu na Florydzie (z pensją 2 tys. USD), teraz pojadę tam, by objąć posadę menedżera. Za zarobione pieniądze opłacę studia MBA - opowiada Kamińska.

Absolwenci polskich szkół i uczelni przez całe lata PRL korzystali z różnych przywilejów, więc oduczyli się konkurencji. Wysokie zasiłki powodowały, że stawali się wyznawcami "kultury lenistwa": po skończeniu szkoły rejestrowali się w urzędzie i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wyjeżdżali na wakacje. Obecnie premiuje się przedsiębiorczość: absolwentom płaci się zasiłki tylko wtedy, gdy zapisują się na kursy i szkolenia. Taki system sprawdził się w USA, gdzie w ostatnich piętnastu latach liczba miejsc pracy wzrosła o 56 proc., podczas gdy w Europie zmniejszyła się o 4 proc.
Dopiero od niedawna pracownicy wojewódzkich i powiatowych urzędów zatrudnienia uzmysławiają absolwentom, że szukanie pracy to też praca. Urzędy nie tylko organizują szkolenia w ramach klubu pracy (wyrabiają one poczucie obowiązku) i zajmują się doradztwem zawodowym, ale także zwracają pracodawcom koszty utworzenia konkretnego stanowiska. Jednocześnie pracodawcy zgadzają się na klauzulę gwarantującą absolwentom pracę na dłużej niż 12 miesięcy (powiatowe urzędy pracy podpisują kilkadziesiąt tysięcy takich umów rocznie). To wszystko jednak półśrodki, które nie zastąpią liberalizacji rynku. - Miejsca pracy powstają wtedy, kiedy się to opłaca. Od pracodawców nie można wymagać, by pełnili jakąś misję na rynku pracy. Oni powinni wypracowywać zyski, czyli pomnażać wspólne bogactwo. Nie trzeba się wtedy martwić o nowe miejsca pracy - one powstają niejako automatycznie. Tak jest we wszystkich krajach, które zliberalizowały gospodarki (ostatnio Hiszpania), dlaczego inaczej miałoby być w Polsce - tłumaczy Jan Krzysztof Bielecki, były premier, dyrektor w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju.
Nie wszyscy w Polsce rozumieją, że bezrobocie, szczególnie wśród absolwentów, jest w dużej mierze rezultatem (w terminologii Kisiela) polityki zwalczania bezrobocia. Rozbudowana machina opieki społecznej przeżera pieniądze, które przekazane prywatnym instytucjom w postaci niższych podatków pomogłyby stworzyć wielokrotnie więcej miejsc pracy niż korpus najbardziej doświadczonych pracowników socjalnych. Przecież łatwiej jest obniżać podatki i zmniejszać bezrobocie, a tym samym ograniczać wielomiliardowe dotacje do Funduszu Pracy, niż znajdować środki na kolejne zasiłki, podwyższając podatki lub utrzymując je na wysokim poziomie. 6 mld zł (tyle wyda w tym roku Fundusz Pracy na zasiłki i inne formy wspomagania bezrobotnych) pozostawionych w kieszeni pracodawców można - sensownie inwestując - powiększyć przez rok co najmniej o 25 proc. Te same 6 mld zł przekazane bezrobotnym nie tylko nie wygeneruje żadnej nadwyżki, ale zanim pieniądze trafią do adresatów, co najmniej 25 proc. pozostanie w kieszeniach urzędników. W sumie tracimy więc 3 mld zł. Tracimy też szanse na rozwiązanie problemu bezrobocia młodzieży. 


- Część młodzieży, kończąc szkołę, po prostu wie, że nie znajdzie zatrudnienia i jest to ogromnie demoralizujące. Słyszałem o absolwentce szkoły pielęgniarskiej, której ojciec wyłożył kilka tysięcy złotych w zamian za etat w szpitalu - mówi dr Jacek Męcina z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych. Rodzice tych dzieci wiedzą, jak destrukcyjna jest niemożność znalezienia pracy po ukończeniu szkoły średniej bądź studiów. "Porażka zawodowa może się stać katastrofą życiową, prowadzić do wyzbycia się aspiracji, do całkowitej bierności. Ale i chęć sprostania konkurencji może prowadzić do patologii: skrajnej samodyscypliny, narzucania sobie nieracjonalnych rygorów i odmawiania jakichkolwiek przyjemności" - uważa prof. Henryk Domański, socjolog.
Na rynek pracy wchodzi generacja wyżu demograficznego przełomu lat 70. i 80. To pierwsze po II wojnie światowej pokolenie, które nie może liczyć na to, że dotrwa do emerytury, wykonując ten sam zawód. W dużej mierze taki los zgotowała im klasa polityczna, odpowiedzialna za wybór modelu rozwoju Polski, za wynikające z oportunizmu zaniechania. - To nie wolny rynek pozbawia tych ludzi pracy, lecz jego brak. Rynek jest może bezduszny, ale nie bezmyślny. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o politykach, szczególnie tych, którzy teraz w czasie kampanii wyborczej z taką czułością pochylają się nad bezrobotnymi - konkluduje Jan Krzysztof Bielecki.
Więcej możesz przeczytać w 34/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.