Pan Zygmunt się śmieje

Pan Zygmunt się śmieje

Dodano:   /  Zmieniono: 
Walorem "Złotego runa" jest kontynuacja komediowej tradycji aktorskiej stworzonej przez duet Himilsbach - Maklakiewicz Pan Zygmunt się śmieje
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, wiem, że to trudne zadanie, ale spróbuję pana namówić na rozmowę o polskim filmie. Mamy wreszcie na ekranach długo oczekiwaną polską komedię - "Złote runo" Janusza Kondratiuka. Może z tej okazji zrezygnuje pan ze swojego ulubionego twierdzenia, że polskie kino już nie istnieje?
Zygmunt Kałużyński: - Chętnie, panie Tomaszu. Wyczuł pan, że tym razem możemy okazać nieco wzruszenia, jeśli idzie o nasze kino. Poza tym chciałem panu i wszystkim zarzucającym mi niechęć do polskich filmów przypomnieć, że ja tylko sprzeciwiam się złemu kinu polskiemu, natomiast adoruję dobre polskie kino.
TR: - I tym razem pan je adoruje? Co zatem dobrego i twórczego jest w komedii "Złote runo", opowiadającej historię drobnych przemytników przewożących brylanty przez granicę polsko-niemiecką? Może to, że gra tutaj nowy, zaskakujący tandem aktorski - Zbigniew Buczkowski i Zbigniew Mazurek, debiutujący na ekranie znany biznesmen specjalizujący się w obsłudze statków morskich i dystrybucji luksusowych perfum?
ZK: - Jest tu nadzieja, którą przyjmuję z niejakim wzruszeniem. Dlaczego dotychczas czepiałem się kina polskiego? Ponieważ załgało się ono, zeszło na manowce, zajęło taśmową produkcją mechaniczno-idiotyczną. Całe kino tzw. moralnego niepokoju ciążące nad ostatnim dwudziestoleciem naszej kinematografii było jednym oszustwem...
TR: - Oszustwem z punktu widzenia sztuki czy z punktu widzenia zasad moralnych?
ZK: - Jednego i drugiego! Zwykle w roli bohatera pokazywało osła nie rozumiejącego, co się dzieje; rozjęczanego, rozkwiczanego, narzekającego. Mieliśmy mu współczuć z całego serca, bo niby był ofiarą historii narodowej bądź systemu, który nas prześladował, bądź przemian, bądź wreszcie nie wiadomo czego. Ciągle się ten snuj posępny przewijał przez nasze kino, co było fałszem i oszustwem, jeśli idzie o to, co powinno być tradycją filmu polskiego.
TR: - Woli pan "Złote runo", wesołą komedię o cwaniaczkach, którzy się na czas orientują, co się dzieje i z tego korzystają?
ZK: - Bo ja, panie Tomaszu, z uporem domagam się, by kino polskie wróciło do swoich korzeni. Do tego, co jest jego naturalną, spontaniczną siłą.
TR: - A co, pana zdaniem, jest jego siłą? Jeśli nie frustracja, rozterki moralne lub intelektualizm - bo to wszystko, jak pan twierdzi, nam się nie udaje - to co?
ZK: - W czasie, kiedy naród przeżywał największy wstrząs historyczny w swych dziejach, kino polskie zauważyło to i stworzyło "szkołę polską". Filmy z lat 50.-70. potrafiły pokazać Polaka tragicznego, popadłego w katastrofę, a równocześnie umiejącego ocalić to, co jest w naszej tradycji kulturalnej najwartościowsze, to znaczy romantyczną nadzieję narodową. To było siłą tego kina. Ale są jeszcze inne tradycje kina polskiego, które wyłoniły się już przed wojną...
TR: - Myśli pan o filmach, w których grywał Adolf Dymsza? Czyli prostaczek, ale wesoły, zaradny...
ZK: - Zaraz, zaraz. Co jest typowe dla społeczeństwa polskiego? Że składa się ono z krańcowości. Nasz naród nigdy nie miał możliwości, by się rozwinąć w sposób regularny.
ZK: - Zaraz, zaraz. Co jest typowe dla społeczeństwa polskiego? Że składa się ono z krańcowości. Nasz naród nigdy nie miał możliwości, by się rozwinąć w sposób regularny. Zawsze miał tylko górę i dół. Niech pan zauważy, że w przedwojennym polskim kinie dominowały dwa typy bohaterów: ułan, szlachcic, romantyczny bohater albo spryciarz, kombinatorek, bohater Wiecha. Bo przecież nasza narodowa tradycja to z jednej strony - "Pan Tadeusz" Mickiewicza, a z drugiej - Wiech ze swoimi plebejskimi postaciami.
TR: - "Złote runo" niewątpliwie nawiązuje do tego drugiego nurtu. Ci, którzy polubili ten film, twierdzą, że jego walorem jest kontynuacja komediowej tradycji aktorskiej, stworzonej niegdyś przez duet Jan Himilsbach - Zdzisław Maklakiewicz. Niektórzy skłonni są także doszukiwać się skojarzeń z kultowym "Rejsem" Marka Piwowskiego.
ZK: - Owszem. Nie bez powodu zwrócił pan wcześniej uwagę na jednego z głównych wykonawców tego filmu, Zbigniewa Mazurka, dynamicznego biznesmena. To modelowa postać naszego współczesnego życia, tak jak kiedyś był nią ułan, sanacyjny pułkownik piłsudczykowski czy ziemianin z dawnej tradycji polskiej.
TR: - Fenomen Mazurka polega także na tym, że odniósł w biznesie autentyczny sukces, a jednak nie stracił poczucia humoru na swój temat. To naprawdę rzadkie zjawisko.
ZK: - Może teraz rzadkie, ale nie w dawnej tradycji polskiej. Nasi arystokraci zwykle mieli poczucie humoru. Nie bez powodu powiedzonko "panie Kochanku" pochodzi od księcia Radziwiłła, znanego kawalarza, a jednocześnie reprezentanta najlepszej arystokracji. Potocki, autor najlepszej powieści fantastycznej, "Pamiętnika znalezionego w Saragossie", też pochodził z najlepszej rodziny.
TR: - W "Złotym runie" jest jednak coś nowego: reżyser śmieje się ze swoich bohaterów w ciepły, przyjazny sposób. Nie szydzi z nich, nie ironizuje.
ZK: - Przecież polska wielka tradycja literacka to dobroduszna satyra. Wcale nie chłoszcząca, krwawa ironia, którą usiłują czasem uprawiać nasi filmowcy!
TR: - Bo uchodzi ona za wartość moralnie poprawną i artystyczne ambitną.
ZK: - No właśnie. Dla mnie wielką tradycją polską jest Aleksander Fredro, który reprezentował humor, nie zaś Mickiewicz, Słowacki i Krasiński, którzy pyskowali romantycznie i stworzyli chmurę nacisku moralnego na nasz naród, a nigdy nie uczestniczyli w żadnej wojnie. Fredro natomiast był żołnierzem napoleońskim. Wędrował przez całą Europę, służąc Napoleonowi w nadziei, że to się przyda Polakom, a potem wrócił do domu i pisał szampańskie komedie. Tymczasem trzej wieszcze romantycznie się nadymali i wymachiwali sztandarem, ale nie wiedzieli, na czym polega wystrzał z karabinu.
TR: - Ciekaw jestem, w którym momencie "Złotego runa" śmiał się pan najgłośniej?
ZK: - Gdy jeden ze wspólników, reprezentujący przedsiębiorczość, pertraktuje z trzema starozakonnymi Polakami, którzy za granicą zamierzają kupić od niego diamenty, a w sąsiednim pokoju drugi wspólnik, odpowiadający zapewne postaci Himilsbacha, czyli prostaka swojaka, przykucnięty nad naczyniem do tego służącym, usiłuje dostarczyć diamenty handlowcom targującym się o ich cenę. Wtedy po raz pierwszy od czasu, gdy oglądałem film "Ewa chce spać", śmiałem się na polskiej komedii...
Więcej możesz przeczytać w 27/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.