BIOENERGOFIKCJA

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy leczenie niekonwencjonalne pomaga?
Co najmniej 6 tys. chorych na raka umiera co roku w Polsce z powodu zbyt późnego rozpoczęcia terapii, co jest spowodowane korzystaniem z tzw. leczenia niekonwencjonalnego, głównie bioenergoterapii. Mimo że do tej pory nie udowodniono skuteczności leczenia dotykiem, pacjenci wybierali tę formę terapii jako nieobciążającą i pozbawioną skutków ubocznych. Tymczasem najnowsze badania dowodzą, że twierdzenie o skuteczności tej metody jest bezpodstawne.
.

PCo najmniej 6 tys. chorych na raka umiera co roku w Polsce z powodu zbyt późnego rozpoczęcia terapii, co jest spowodowane korzystaniem z tzw. leczenia niekonwencjonalnego, głównie bioenergoterapii. Mimo że do tej pory nie udowodniono skuteczności leczenia dotykiem, pacjenci wybierali tę formę terapii jako nieobciążającą i pozbawioną skutków ubocznych. Tymczasem najnowsze badania dowodzą, że twierdzenie o skuteczności tej metody jest bezpodstawne.
Z badań przeprowadzonych przez zespół lekarzy z Kliniki Chemioterapii Instytutu Onkologii w Krakowie wynika, że rozpoczęcie leczenia chorych na raka opóźnione jest w Polsce o 3-36 miesięcy, co spowodowane jest korzystaniem z niekonwencjonalnych metod uzdrawiania. - Zwłoka ta trwa średnio pięć miesięcy. W tym czasie choroba nowotworowa rozwija się o co najmniej stopień, a to wiąże się ze zmniejszeniem szansy na wyleczenie o ok. 20-30 proc. - mówi prof. Marek Pawlicki, kierownik Kliniki Chemioterapii Instytutu Onkologii w Krakowie.
Zespół onkologów prowadził te badania przez kilkanaście lat. Pacjenci kierowani do leczenia w klinice wypełniali kwestionariusz, udzielając odpowiedzi na pytania o korzystanie z niekonwencjonalnych metod leczenia, ich rodzaju, czasu trwania oraz wpływu na stan zdrowia i przebieg choroby nowotworowej. Przepytano w ten sposób 433 chorych. Co czwarty z nich (czyli 110 osób) przyznał, że przed rozpoczęciem terapii onkologicznej uciekał się do niekonwencjonalnych sposobów uzdrawiania. Największym powodzeniem cieszyła się bioenergoterapia. Korzystało z niej aż 40 proc. chorych. Dalsze miejsca zajęły ziołolecznictwo i znachorstwo (po ok. 20 proc.) oraz leczenie parafarmaceutykami, przede wszystkim torfem lub preparatami homeopatycznymi (ok. 20 proc.). Zadziwia to, że choć zabiegi pozamedyczne nie wpłynęły na zmniejszenie się objawów choroby nowotworowej, a u większości doszło nawet do ich nasilenia, aż 40 proc. ankietowanych pozytywnie oceniło wpływ leczenia niekonwencjonalnego. Co piąty sięgający po te metody był krytycznie do nich nastawiony, a 39 proc. nie miało na ten temat zdania.
Regina J. zgłosiła się do szpitala rejonowego dwa miesiące po zaobserwowaniu na szyi guza. Lekarz rozpoznał nowotwór tarczycy i zaproponował zabieg operacyjny. Pacjentka odmówiła. Zaczęła się leczyć u bioenergoterapeuty, który stanowczo odradził operację i dodatkowo zalecił również picie ziół. Po trzech miesiącach chorą przywieziono do szpitala w stanie krytycznym z dusznością. Udało się ją jednak uratować. Po chirurgicznym usunięciu guza i serii naświetleń pacjentka czuje się dobrze.
- Możliwie jak najszybsze rozpoczęcie terapii jest jednym z podstawowych czynników zwiększających szanse na wyleczenie. Chorzy boją się proponowanych przez lekarzy metod, gdyż zawsze wiążą się one z pobytem w szpitalu, nierzadko okaleczają i wyniszczają organizm. Rezygnują więc z nich, ryzykując nawet utratę szansy na wyzdrowienie. Lekarze nie potrafią przekonywać pacjentów do proponowanych terapii. Nie zawsze wyjaśniają, że zaniechanie leczenia nowotworu złośliwego prowadzi do śmierci - wyjaśnia prof. Pawlicki.
Standardowy zabieg bioenergoterapeutyczny składa się z trzech etapów. Pierwszy polega na medytacji. Terapeuta koncentruje się wówczas na swojej woli udzielenia pomocy pacjentowi. Wpływa to korzystnie także na leczącego. W drugim etapie prowadzący terapię, wodząc dłońmi od stóp do głów kilka centymetrów nad ciałem pacjenta, stawia diagnozę. W końcu dochodzi do tzw. interwencji, w której terapeuta przykłada dłonie na chore miejsca i przywraca równowagę zakłóconemu polu energetycznemu chorego.
Wielu bioenergoterapeutów nie namawia pacjentów do przerwania leczenia lub wręcz zabrania zrywania kontaktu z lekarzem. Niektórzy za swoje usługi nie pobierają stałych opłat. Część z nich pracuje nawet za darmo, traktując swoją pracę jako misję. Zdarza się jednak, że jedynym motywem świadczenia tych usług jest zysk - ktoś, komu przede wszystkim zależy na nim, nie przebiera w środkach. U jednego z bioenergoteurapeutów działających na Śląsku pierwsza wizyta kosztuje 120 zł, następne 50 zł. Spotkanie, w którym uczestniczy kilkanaście osób, trwa niecałe pół minuty. Za seans indywidualny trzeba zapłacić 250 zł. Jeszcze droższe są wizyty domowe - na nie mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi. Bioenergoterapeuta przekonuje chorych, że im więcej spotkań odbędą - najlepiej jedno na tydzień - tym większą mają szansę na wyleczenie. - To był zwykły hochsztapler. Jego pomocnik przyprowadzał co pewien czas do poczekalni osobę opowiadającą innym chorym, jak wspaniale się czuje, bo dzięki seansom nastąpiła poprawa. Twierdziła, że nie jest to tylko jej odczucie - podobnego zdania są również lekarze z onkolodzy. Kolejna podstawiona osoba przekonywała, że po takich seansach guz nowotworowy zniknął całkowicie. Mojej żonie chorej na raka i cierpiącej na anemię terapeuta odradził zalecany przez lekarzy zabieg przetoczenia krwi, twierdząc, że wizyty u niego całkowicie wystarczą. Po dwóch tygodniach żona zmarła - opowiada mąż jednej z uczestniczek seansu. Bioenergoterapia opiera się na założeniu, że leczący potrafi wykryć ponad ciałem pacjenta pole energetyczne i świadomie na nie oddziaływać. Linda Rosa, dyplomowana pielęgniarka działająca w amerykańskiej radzie ds. oszustw medycznych i dr Stephen Barrett, lekarz z Pensylwanii, przeprowadzali badania mające na celu potwierdzenie tej tezy. Wyniki ich doświadczeń opublikowano w "The Journal of the American Medical Association". W eksperymencie wzięło udział 21 osób zajmujących się bioenergoterapią ze stażem od roku do 27 lat. W losowo wybranej kolejności terapeuci z zasłoniętymi oczami odgadywali, w którym momencie nad jedną z ich dłoni pojawia się ręka przeprowadzającego badanie. Czas udzielania odpowiedzi był nieograniczony. Na 280 prób tylko w 123 wypadkach badani prawidłowo wskazali miejsce przystawienia ręki. Stanowi to 44 proc. prawidłowych wskazań, a więc odpowiedzi udzielano zupełnie przypadkowo. Staż praktyki terapeutycznej nie wpływał na liczbę trafnych odpowiedzi. Bioenergoterapia jest nauczana w ponad stu uczelniach w 75 krajach. Oblicza się, że w USA przeszkolono ponad 40 tys. ludzi. Na świecie jest ich łącznie przeszło 100 tys. Połowa z nich praktykuje. Metoda ta jest najbardziej popularna wśród pielęgniarek. Ocenia się, że w Ameryce Północnej wykorzystują ją one w co najmniej 80 szpitalach. - To sprawia, że bioenergoterapia nie wypiera leczenia konwencjonalnego w takim stopniu, jak dzieje się to w Polsce. W naszym kraju metodę tę najczęściej praktykują osoby zupełnie nie związane z medycyną. Dlatego na ogół niechętnie współpracują z lekarzami. Ma to niewątpliwie wpływ na to, że w USA 60 proc. pacjentów z rakiem zgłasza się na leczenie we wczesnym okresie choroby, a w Polsce tylko co trzeci chory - mówi prof. Pawlicki. W 1996 r. James Randi Educational Foundation zaoferowało 750 tys. USD dla osoby, której uda się zademonstrować zdolność wykrywania ludzkiego pola energetycznego. Zgłosiła się tylko jedna osoba. Niestety, badanie nie wypadło pomyślnie. Mimo że oferta nadal jest aktualna, a kwota wzrosła do 1,1 mln USD, nie pojawiają się żadni ochotnicy.


Więcej możesz przeczytać w 29/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.