Solidarność

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z JACQUES'EM SANTEREM, przewodniczącym Komisji Europejskiej
Piotr Cywiński: - Komisarz van der Broek skreślił 67 mln marek subwencji dla Polski. Według tygodnika "Der Spiegel", pod znakiem zapytania stoi też 59 mln marek pomocy strukturalnej na reformę polskiego górnictwa. Czy są to "lekcje pokory" udzielane Polakom przez Brukselę, czy efekt niedomówień?
Jacques Santer: - Zawarliśmy z Polską umowę stowarzyszeniową, która jest formą partnerstwa poprzedzającego jej przystąpienie do unii. Umowa ta określa jednoznacznie, jakie programy są do zrealizowania po obu stronach i na jakie cele mają być wydane istniejące fundusze. Skreślenie przez komisję części tych pieniędzy nie oznacza stawiania Polsce jakiejś oceny. Świadczy natomiast o tym, że niektóre z przedstawionych projektów nie mieściły się w naszej umowie.
- Nie mieściły się czy może były opracowane zbyt powierzchownie?
- W każdym razie nie współbrzmiały z naszym porozumieniem. Ta sprawa dowodzi, że obie strony muszą uwzględniać przyjęte uzgodnienia. W tym kontekście wierzę, że polski rząd wyciągnął właściwe wnioski i w przyszłości takie problemy już się nie pojawią.
- W unijnych kręgach nieoficjalnie wyraża się krytyczne opinie o "niejasnych zależnościach" i kompetencjach polskich mediatorów. Czy struktura organizacyjna zespołu negocjatorów RP jest elementem utrudniającym dialog z Brukselą?
- Nie mieszamy się w sposób ukształtowania delegacji negocjatorów z krajów kandydackich. Nie prowadzę osobiście rozmów z Polską, mogę tylko powiedzieć, że o czymś takim moi współpracownicy mnie nie informowali...
- Przed laty były szef dyplomacji USA Henry Kissinger zapytał o numer telefonu do ministra spraw zagranicznych Europy. Kiedy mu pan odpowie?
- Kissinger powinien znać stosunki europejskie i wiedzieć, że Europa i Unia Europejska nie mogą być zbudowane według wzorca Stanów Zjednoczonych. Europa zawsze będzie przedstawiać sobą inny obraz i zapewne nigdy nie będziemy mieli jednego ministra spraw zagranicznych. Rozumiem jednak podtekst pańskiego pytania - istotnie, wspólna europejska polityka zagraniczna i bezpieczeństwa jest tym, czego nam obecnie najbardziej brakuje. W Amsterdamie przyjęliśmy rozwiązania, które mają zmienić tę sytuację - że wspomnę utworzenie specjalnej placówki antykryzysowej czy powołanie wysokiego reprezentanta do spraw polityki zagranicznej w Radzie Ministrów. Byłby on równocześnie generalnym sekretarzem tej rady i koordynatorem jej współpracy z Komisją Europejską. Jak sądzę, ta nowa forma będzie sprzyjać większej spójności w naszej polityce zagranicznej. Innym elementem służącym temu celowi ma być ściślejsze współdziałanie z Unią Zachodnioeuropejską jako zbrojnym ramieniem UE.
- Koncepcja stworzenia przez UE własnych sił bezpieczeństwa nie jest niczym nowym.
- Owszem, ale sytuacja polityczna w Europie i na świecie potwierdza, jak ważna i pilna jest potrzeba posiadania własnego zaplecza militarnego.
- Tymczasem prezydent Niemiec Roman Herzog ma podstawy, by twierdzić: "Nie możemy pozwalać, by europejska polityka zagraniczna była serią nieudolnych prób przy użyciu nieadekwatnych środków". Jak długo zarzut ten będzie aktualny?
- Nasi obywatele oczekują, by znaczenie polityczne unii na świecie było adekwatne do jej potencjału gospodarczego. Jesteśmy największym płatnikiem na rzecz rozwoju młodych
demokracji, w tym Rosji i Ukrainy, ale nie odgrywamy odpowiedniej roli politycznej. Sądzę, że jednym z czynników niwelujących tę dysproporcję będzie rozszerzenie unii, które wymusza także debatę o strategii rozwoju politycznego UE. Z chwilą, gdy Polska, Węgry czy Czechy zostaną włączone do unii, wzrośnie jej siła polityczna na arenie międzynarodowej. Nasze granice przesuną się na wschód, ale Europa nie kończy się na granicach Unii Europejskiej. Musimy ukształtować partnerskie stosunki także z Rosją, Ukrainą, Białorusią i innymi krajami. Byłoby dobrze, gdyby dokonał się pewien podział ról; spodziewamy się, że Polska i pozostali nowi członkowie wspólnoty będą ważnymi ogniwami w tym procesie. Siła polityczna UE musi znaleźć też odzwierciedlenie w polityce pozaeuropejskiej.
- Czy aspiracje te nie są zbyt wybujałe, skoro UE nie umie sobie poradzić z palącymi problemami w jej najbliższym sąsiedztwie? Bośnia i Hercegowina, a ostatnio Kosowo nie dostarczają argumentów przemawiających za "mocarstwowym" traktowaniem unii w polityce światowej.
- To bardzo dobry przykład, który uzmysławia wagę i pilność koordynacji naszych działań. Wiarygodność i ranga polityczna Unii Europejskiej na świecie będzie zależeć przede wszystkim od jej skuteczności w realizacji naszych priorytetów w polityce zagranicznej.
- Jak wykazało forum Fundacji Bertelsmanna w Berlinie, obywateli UE ogarnia "eurozmęczenie" i sceptycyzm. Czy nie obawia się pan "nacjonalizacji" polityki na skutek kolizji interesów unii z interesami narodowymi?
- W takiej sytuacji chętnie przypominam o dotychczasowych dokonaniach wspólnoty, o tym, czym stała się ona na przełomie kilku powojennych dziesięcioleci. Są to osiągnięcia, które trudno przecenić. Ale odpowiem panu na to pytanie w kontekście perspektywy poszerzenia unii o kraje Europy Środkowej i Wschodniej. Przy realizacji tego zadania nie możemy stracić z oczu wizji politycznej. Nasze pokolenie ma szansę, by po przeszło pięciuset latach zjednoczyć kontynent europejski w pokoju i wolności. Tę szansę musimy wykorzystać. Jasne, że pojawią się przy tym najróżniejsze trudności. Każde rozszerzenie unii stwarzało jakieś problemy, jednak zawsze w ogólnym bilansie było ono korzystne dla wszystkich stron zarówno pod względem gospodarczym, jak i politycznym. Gdyby doszło do poszerzenia unii o kolejnych dziesięć państw, mielibyśmy do czynienia z nowym wymiarem politycznym Europy, o międzynarodowym i światowym znaczeniu. Nasze spojrzenie nie może się więc ograniczać tylko do dostrzegania przejściowych, krótkotrwałych trudności.
Jeśli wystąpią, trzeba je będzie pokonać. Po to prowadzimy rozmowy i negocjacje, żeby dojść do porozumienia. Nie możemy tylko stawiać sobie progów nie do przekroczenia. Unia jest organizmem złożonym, ale w sprawach wewnętrznych i w polityce zagranicznej musimy umieć znaleźć konsensus i przemawiać jednym głosem.
- Czy unia dojrzała do przyjęcia nowych członków?
- Sądzę, że tak. W ustaleniach z Amsterdamu określiliśmy inicjatywy, których celem ma być przygotowanie do rozszerzenia wspólnoty. Jest to jednak dopiero wstępny etap tego procesu. Jego finał musi poprzedzić realizacja kilku zadań szczegółowych, na przykład reform instytucjonalnych. W naszym interesie i zapewne w interesie nowych członków leży zachowanie sprawności funkcjonowania unii, gdy będzie liczyła 20 czy 25 państw. Obecnie działające instytucje były przewidziane dla wspólnoty sześciu krajów. W tym kontekście przekształcenia strukturalne UE wymagają od nas jeszcze wiele wysiłku.
- Ale unia potrzebuje nie tylko reform instytucjonalnych, lecz także koordynacji polityki podatkowej, finansowej, socjalnej, polityki na rzecz zatrudnienia czy nowej formuły polityki rolnej. Czy wystarczy czasu, by zrealizować wszystkie te zadania przed rozszerzeniem UE?
- Ważnym krokiem stymulującym te zmiany jest urzeczywistnienie unii walutowej. Wprowadzenie wspólnej waluty zobowiązuje państwa członkowskie do konsolidacji polityki gospodarczej, budżetowej i fiskalnej. Euro, które stanie się faktem już 1 stycznia 1999 r., służy pogłębieniu integracji. Nowa waluta obejmie obszar jedenastu państw, zamieszkanych przez
300 mln ludzi i należących do wspólnoty o dwudziestoprocentowym udziale w handlu światowym. W krajach tych zrodzi się nowe poczucie przynależności, które siłą rzeczy zacieśni różne dziedziny polityki gospodarczej
i społecznej.
- Nie chodzi mi o przekształcenia, które wymusi euro, lecz o "zadania domowe", które cała piętnastka musi wykonać przed przyjęciem nowych członków. Załóżmy, że Polska już dziś spełnia warunki przystąpienia do UE. Czy zaprzeczy pan, jeśli powiem: Polska nie zostanie przyjęta, zanim unia nie zrealizuje swych wewnętrznych reform?
- Sądzę, że przyjęcie pierwszych kandydatów nie stanowiłoby dla unii żadnego problemu. Pojawiłby się on dopiero wtedy, gdyby cała jedenastka pretendentów wstąpiła do niej równocześnie. Ale niezależnie od tego przewidujemy dokonanie pewnych przekształceń instytucjonalnych unii jeszcze przed zwiększeniem liczby jej członków do dwudziestu. Nasze postanowienia dotyczą na przykład usprawnienia procesów decyzyjnych poprzez wprowadzenie głosowania większościowego, uproszczenia procedur w Parlamencie Europejskim itp.
- Na razie są to jednak pobożne życzenia, bowiem wśród członków unii są kraje, które kierując się partykularnym interesem, sprzeciwiają się głosowaniu większościowemu.
- Tak, ale umowa z Amsterdamu, którą - jak przypuszczam - ratyfikuje cała piętnastka na początku przyszłego roku, daje już pewne wytyczne służące temu celowi. Ma pan rację, nie będą to jeszcze tak daleko idące zmiany, jakich byśmy sobie życzyli. Będzie to jednak krok o istotnym znaczeniu, żeby Polska czy inni kandydaci mogli być przyjęci do UE bez dodatkowych problemów.
- Gerhard Schröder, kandydat na kanclerza Niemiec, zapowiada większy nacisk na ochronę interesów narodowych. Domaga się ograniczenia dostępu nowych członków unii do rynku pracy RFN przez 15-20 lat. Abstrahując od tego, że Niemcy już dziś czerpią największe korzyści gospodarcze z rozszerzenia unii, żądania te godzą w jedno z podstawowych pryncypiów unii. Czy znajdują one u pana akceptację?
- Najważniejsze znaczenie mają negocjacje prowadzone przez reprezentantów Unii Europejskiej i zainteresowanych krajów. Mam zrozumienie dla polskich argumentów, rozumiem też obawy Niemców. Te same pytania towarzyszyły wstępowaniu do unii Hiszpanii i Portugalii. Z czasem obawy niektórych państw członkowskich okazały się bezpodstawne. Na przystąpieniu nowych krajów do UE skorzystali i skorzystają wszyscy w szerokim i pozytywnym znaczeniu tego słowa. Wróciłem właśnie z Wiednia, gdzie usłyszałem o obawach Austriaków przed negatywnymi skutkami rozszerzenia unii. Równocześnie jednak wiem, że eksport Austrii do krajów kandydackich z Europy Środkowej i Wschodniej wzrósł z 1,2 mld do 28 mld szylingów rocznie, co oczywiście także oznacza nowe miejsca pracy. Rozszerzanie unii powinno być widziane w szerokim kontekście, nie tylko w odniesieniu do wybranych problemów. Taka zasada musi też obowiązywać w krajach kandydackich. Nie można tworzyć stereotypów, zanim państwa te nie zasiądą do głównej części negocjacji. Z psychologicznego punktu widzenia są one szkodliwe, gdyż nie sprzyjają budowaniu społecznego poparcia w państwach członkowskich i kandydackich. Takie postępowanie może jedynie wzniecać postawy ekstremistyczne, co w żadnym wypadku nie służy wspólnocie opartej na zasadach solidarności.
- Mimo to tendencje, które można by oddać stwierdzeniem: "Najpierw my urządzimy się wygodnie, a potem pomyślimy, co zrobić z kandydatami", są wśród członków UE czytelne. Niemcy i Austriacy obawiają się o swoje rynki pracy, z kolei kraje południa boją się konkurencji w kolejce przed unijną kasą.
- Nawet jeśli tak jest, wszelkie wątpliwości zainteresowanych stron znikną z chwilą zakończenia negocjacji i ratyfikacji umów o przyjęciu bądź przystąpieniu do unii. Wtedy kandydaci staną się pełnoprawnymi członkami i będą traktowani tak samo jak inni członkowie UE. I to jest najważniejsze. W przeciwnym razie nie moglibyśmy w ogóle mówić o wspólnocie. Zniwelowaniu obaw niektórych państw członkowskich na obecnym etapie rozszerzania unii służy program "Agenda 2000". Komisja przedstawiła w nim konkretne propozycje, które zakładają takie ukształtowanie reform wewnętrznych, by wstąpienie nowych krajów do UE było dla nas możliwe do udźwignięcia pod względem finansowym. Prognoza finansowa obejmuje okres do roku 2006, ale sądzę, że kwestia kosztów będzie definitywnie rozwiązana już w marcu 1999 r. Wtedy każdy kraj członkowski powinien zostać dokładnie poinformowany o wydatkach związanych z rozszerzeniem unii, które nie wymaga od nas szukania dodatkowych środków finansowych.

Jacques Santer (lat 62) ukończył studia prawnicze i ekonomiczne na uniwersytetach w Strasburgu i Paryżu. W młodości angażował się w działalność organizacji katolickich. W 1975 r. został deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Jako członek rządu, a następnie premier Luksemburga sprawował pieczę nad resortem finansów, pracy i spraw socjalnych, planowania przestrzennego, poczty, komunikacji oraz informacji, stanu, skarbu i kultury. Pod koniec lat 80. pełnił równocześnie funkcję przewodniczącego Europejskiej Partii Ludowej, skupiającej partie chrześcijańsko-demokratyczne państw Wspólnoty Europejskiej. W 1995 r. Parlament Europejski głosami socjalistów i chadeków wybrał go na przewodniczącego Komisji Europejskiej. Uchodzi za zwolennika rozszerzenia UE o kraje Europy Środkowej. Jego kadencja upływa w 1999 r.
Więcej możesz przeczytać w 29/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.