LUDZIE NA MIARĘ

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mąż stanu 2000
Józef Piłsudski i Roman Dmowski, Charles de Gaulle i Konrad Adenauer - to o nich się mówi "mężowie stanu". Jakie cechy wyróżniają wybijających się ponad przeciętność polityków? Czy w dzisiejszej Polsce są mężowie stanu? Po Krzysztofie Czabańskim wypowiada się na ten temat Stefan Bratkowski.

Doświadczenie ostatnich pięćdziesięciu lat dowiodło, że - wbrew alarmistycznym tezom z poprzednich 50 lat, w tym i samego Karla Mannheima - sprawnie funkcjonująca demokracja nie wymaga wielkich przywódców, a tym samym i mężów stanu. Zadowala się sprawnymi rzemieślnikami polityki; ba, znosi dobrze nawet i politykierów, uciekających do polityki od niepowodzeń w swych profesjach - układ wzajemnej kontroli pionów władzy zapobiega zbyt daleko posuniętym aberracjom. Polska nie jest jeszcze taką demokracją.
I to nie przypadek, że pisarz, prezydent Czech, urósł do rangi męża stanu: sytuacja wielkich przemian wymagała człowieka odpowiedniego formatu. Polska wielkich przemian w roku 1989 miała szanse na co najmniej kilku mężów stanu. Dzisiaj ich nie ma.

Jak się zostaje mężem stanu? Z pewnością tworzą mężów stanu sytuacje historyczne. Ściślej - ich wymagania. Ameryce wielkiego kryzysu zimny, wyrachowany intelektualista Franklin Delano Roosevelt zaproponował drogi ratunku, by wyprowadzić ją z zapaści, pokonać państwa osi w II wojnie światowej i zdemontować imperium brytyjskie. Gdyby nie kryzys, gdyby nie wojna, nie zostałby ani prezydentem, ani wielkim przywódcą. Ameryka by go nie potrzebowała.
Bywali i swoiści "zawodowcy", niemal od dzieciństwa przygotowywani do roli męża stanu, jak Pitt Młodszy czy Winston Churchill. Nie tylko kwalifikacje sprawiły jednak, że stali się oni mężami stanu, ale i charaktery: kiedy przyszedł ich czas, umieli tchnąć w swoich rodaków ducha dzielności wobec wojny na śmierć i życie. Ale mężowie stanu wywodzili się i z ludu, z daleko niższych warstw niż Wałęsa. W dziewiętnastowiecznej Ameryce Andrew Jackson, sierota z Karoliny, sam się wyuczył prawa, sam zdobył prawniczą praktykę; ten "pogromca Indian" z "manierami i ułożeniem prostaka z lasu", z lokami włosów opadającymi na twarz i warkoczem na plecach był dla elit symbolem "poziomu degradacji" właściwego "demokracji średniości". Mimo to jako dowódca w mało chwalebnej dla Ameryki drugiej wojnie z Anglią lat 1812-1814 odniósł sukces i stał się postacią legendarną. Do Kongresu wszedł już jako zamożny plantator i wpływowy mason, choć prezydenturę zdobył jako człowiek "tych z pogranicza" - by zmienić obraz demokracji amerykańskiej. Podobnie i David Lloyd George, wielki mąż stanu Anglii, ojciec jej zwycięstwa w I wojnie światowej; wychował go wuj, szewc z walijskiej wioski, który razem z nim zdobywał wiedzę prawniczą konieczną chłopakowi do zdania egzaminu na solicitora (radcę prawnego), a także uczył się z nim łaciny i francuskiego. Szkołą polityczną była dla chłopca lokalna kuź-
nia - zbór i miejsce zwyczajowych debat wioski. I on wiedział, co to znaczy "polegać na samym sobie". To samo wiedziała Margaret Thatcher - z rodziny sklepikarzy...
Kariery męża stanu w demokracji nie warunkują więc ani dobre urodzenie, ani wielkie pieniądze, ani trening za młodu w sprawowaniu władzy. Nie wszyscy wielcy mężowie stanu demokracji byli ideałami moralnymi, uosobieniem przyzwoitości, jak Tomasz Masaryk czy gen. de Gaulle. Wszystkich romansów i nieślubnych dzieci Lloyda George?a nigdy nie udało się zliczyć - ale też ani współcześni mu dziennikarze, ani rywale nie robili nawet aluzji do jego obyczajów (we Francji takie sukcesy, łagodnie mówiąc, nie ujęłyby mu blasku). Z "erą Jacksona" w latach 30. XIX w., kiedy w Waszyngtonie szarogęsili się ludzie pogranicza w traperskich mokasynach i skórzanych spodniach, pewni, że to oni są Ameryką, kojarzy się nader dwuznaczne hasło "łupy należą do zwycięzcy" (czyli - "stanowiska swoim"); ale to hasło wymyślił jeden z wyznawców Jacksona. On sam zwolnił z administracji ledwie jedną piątą ludzi, głównie tych, którzy szastali publicznymi pieniędzmi. I nie zatrudnił żadnych "swoich" amatorów.
Oczekuje się od męża stanu zdolności odczytania znaków czasu, a więc wielkiego umysłu, na miarę sytuacji. Masaryk, Churchill, de Gaulle byli na pewno wielkimi umysłami. Ale Ronald Reagan był zwykłym Amerykaninem. I został wielkim prezydentem jako zwykły Amerykanin. Takiego grał - i takim naprawdę był. Ponieważ nie zawsze potrzeb-
ne są wielkie umysły, czasem wystarczą wielkie myśli. Ów Jackson ponoć "nie miał programu ani koncepcji". Ale to właśnie on zlikwidował dług państwa (rząd USA jedyny wtedy raz w historii nie miał żadnych długów!). Reagan wiedział tylko, że nie należy ustępować Sowietom - aż się same rozleciały... Lloyd George tworzył siebie i historię: liberalne rządy, w których zasiadał, przeprowadziły wielkie reformy i to on, nie wojskowi, uzbroił Anglię do I wojny światowej. W 1914 r. armia angielska miała 1330 karabinów maszynowych, a w 
1918 r. - 240 506. Dzięki niemu.

Bezinteresowność. Media mogą "tworzyć" polityków. Nie wystarczą jednak, by stworzyć męża stanu. Wykreowana fałszywa wielkość rychło sama się demistyfikuje; okazuje się nie mężem, lecz chwilowym kochankiem stanu. Lub zakładnikiem stanu - stanu umysłów swojej formacji. Ci, którzy przeszli do historii, umieli się naprawdę porozumieć ze swoimi wyborcami, umieli korzystać z pomocy fachowców i starali się o coś więcej niż o urządzenie siebie i przyjaciół. Dlatego Ameryka, która nawykła szanować urząd prezydenta, nie uzna za męża stanu prezydenta zabiegającego tylko o następny wybór...
W anglojęzycznym rozumieniu pojęcie "mąż stanu" (statesman) kojarzy się - inaczej niż na kontynencie - z dosyć szczególną cechą: bezinteresownością. Lloyda George?a jego współcześni uznawali za przywódcę bezinteresownego. I tak oceniali go - wedle rezultatów jego działalności państwowej. To liczy się, co ciekawe, także na kontynencie. Zwykły polityk urządza siebie i urządza zwolenników bądź ludzi, których względy chce pozyskać, rozdzielając posady, nagrody, ordery, pochlebstwa. Mąż stanu jest ponad chwilowe i doraźne interesy partyjne; dlatego wszyscy Francuzi akceptowali Mitterranda - nawet przeciwnicy polityczni. To nic nowego. PWN wydało niedawno szkic z lat 50. Johna Hallowella o moralnych podstawach demokracji, a ja powołam się i na nie tłumaczoną, wymierzoną w permisywizm lat 70. książkę Josepha Tussmana "Government and the Mind" o obowiązkach polityków i rządów wobec społeczeństwa.
"Mąż stanu różni się od zwykłego polityka umiejętnością uzyskiwania poparcia dla polityki, która w ostatecznym rachunku najlepiej odpowiada interesom większości ludzi i jakkolwiek niewiele jest takich jednostek, uważamy, że to właśnie mąż stanu jest politykiem par excellence (...). Męża stanu interesuje słuszne działanie, a sprawdzianem jego pozycji jest umiejętność kształtowania opinii publicznej, nieuleganie jej. Kształtowanie opinii nie polega zaś ani na przymuszaniu, ani na zwodzeniu obywateli, lecz na przekonywaniu ich mocą racjonalnej argumentacji" (tłum. J. Marcinkowski). To Hallowell; Tussman właśnie ten obowiązek kształtowania opinii publicznej, właśnie na takich zasadach, uważa za główny. Przyjmijmy, za Hallowellem, że "idealnie
demokratycznego" rządu nie ma, ale należy zabiegać, by się do ideału zbliżać. Dodam tylko, że pewne typy ustrojów demokratycznych bardziej sprzyjają pojawianiu się mężów stanu niż inne. System prezydencki Ameryki oznacza nie tylko rząd stabilniejszy i tańszy niż w europejskich demokracjach parlamentarnych; stwarza on po prostu więcej miejsca na wielkość. Analogicznie, więcej indywidualności politycznych rodzi sam przez się system jednomandatowych okręgów wyborczych, przy którym kandydat musi zdobyć poparcie wyborców, a nie tylko swojego kierownictwa partyjnego.

Jak na tym tle wygląda nasz kraj? Przez 50 lat - od 1939 r. do 1989 r. - szans na role mężów stanu nie mieli w Polsce żadni politycy; naszymi mężami stanu stali się przywódcy polskiego Kościoła i środowisk katolickich - tej miary postaciami na pewno byli kardynał Sapieha, kardynał Wyszyński i nasz papież. Takąż rangę osiągnął i Jerzy Turowicz; nie jako publicysta w tym wypadku, lecz właśnie - polityk. Kształtowali oni wyobraźnię społeczeństwa i jego mądrość zachowań.
Gomułka? Trzeba mu oddać, że wykazał się charakterem w rozmowach z Kremlem w pierwszych latach władzy; ale trudno w jakimkolwiek wymiarze zaakceptować jego inicjatywę zmiażdżenia siłą ruchu emancypacyjnego Czechosłowacji. Okazał się politykiem nie tyle złym, ile - po prostu - głupim. Generał Jaruzelski ilorazem inteligencji przewyższał go wielokrotnie, ale politykiem nie był. Lukę wyobraźni społecznej wypełniał Urbanem, postrzegającym wielką politykę wyłącznie jako grę gabinetową (taką w PRL i była). Trzymany w szachu przez Kreml groźbą usunięcia go siłami "wiernych towarzyszy" wewnątrz PRL, rozmawiać z kremlowskimi starcami nie umiał; pewności siebie, jaka cechowała w takich rozmowach Gomułkę, nie miał i być może mieć nie mógł.
Wychodząca z PRL Polska miała kilka postaci wielkiego formatu, podziwianych przez Zachód, z szansami na role mężów stanu. Spośród nich, niestety, Lech Wałęsa mężem stanu zostać nie chciał; chciał być tylko prezydentem. Nie słuchał nawet najbliższych fachowców i niczego nie starał się uczyć. A ja pamiętam reakcję Kongresu Stanów Zjednoczonych na przekazane Ameryce wspaniałym barytonem Kalabińskiego słowa napisane przez Dziewanowskiego, z owym symbolicznym dla Ameryki: "We, the People... " (My, naród...).
Z grona Komitetu Obywatelskiego pamiętam aż kilku kandydatów do ról mężów stanu, ludzi o dostatecznym przygotowaniu, szerokich horyzontach i wiedzy (nie licząc Stanisława Stommy i Turowicza, którzy z uwagi na wiek już takich ról podjąć nie mogli). Tadeusz Mazowiecki, stawiając pierwsze suwerenne kroki, przeprowadzając jedyne do dziś wielkie reformy, sprawdził się jako mąż stanu - z wyobraźnią i odwagą. Nieznanemu poza kręgiem fachowców młodemu ekonomiście powierzył kierowanie operacją najryzykowniejszą z możliwych. Był i Bronisław Geremek, człowiek wielkiej wiedzy, poczucia historii i charakteru, negocjator, który odegrał niezwykłą rolę w wypracowaniu kompromisu wiodącego do pełnego zwycięstwa. Był i Jacek Kuroń ze swoją ideą samorządnej Rzeczypospolitej. Obok nich - Andrzej Wielowieyski, umysł na miarę czasu, w latach 60. autor książki ukazującej, co potrafi cywilizacja wolnej gospodarki i demokracji; pracowity, a zarazem doświadczony menedżer, być może zbyt skromny. A jeszcze i Ryszard Reiff, zdegradowany przez stan wojenny przywódca zbuntowanego PAX-u, nawróconego przezeń na chrześcijaństwo, człowiek ogromnego doświadczenia administracyjnego, z pojęciem i wizją tego, co znaczy państwo. W Waszyngtonie mieliśmy oprócz nich wielkiego polityka, jednego z najmądrzejszych polityków naszej epoki, który wybrany w 1991 r. na prezydenta Polski dałby jej swoje nazwisko, swoją pozycję i swoje umiejętności; tę szansę też zmarnowaliśmy. Z samych dyskusji tych sześciu ludzi z papieżem, Stommą, Turowiczem i Nowakiem-Jeziorańskim mogła się urodzić jasna, zrozumiała dla wszystkich wyborców wizja Polski wielkich przemian. Nie urodziła się. Może dlatego nie są dziś mężami stanu i nie słychać ich głosu, ich idei, ocen...

Czy w ogóle jest u nas miejsce dla męża stanu? Moja diagnoza jest przykra - kilka zdań z dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych badań nad postfeudalnym południem Włoch. Bo to, co jest, może... trwać bardzo długo. "Socjalizm" PRL był swoistym feudalizmem i demokracja postfeudalna jest dobrą analogią. "Klientelizm jest wytworem niezorganizowanego społeczeństwa i petryfikuje społeczne rozdrobnienie i dezorganizację. Poszczególne osoby nie czują się moralnie zobowiązane wobec kogokolwiek poza rodziną i uważają klientelę za specyficzne lekarstwo na rozbite społeczeństwo. Ludzie jednoczą się nie na zasadzie wzajemnego zaufania, ale jedynie wtedy, kiedy zmuszają ich okoliczności" (za R. Putnamem, tłum. J. Szacki).
Nasza tzw. klasa polityczna to tkanka przeżarta klientelizmem. W takiej strukturze nie mogą rosnąć mężowie stanu i - co gorsza - myśl państwowa na miarę wielkich przemian. Nawet osobistości wybitne jak Leszek Balcerowicz schodzą do roli manipulatorów gry; żadna ze startujących do władzy partii nie ma wizji państwa. Liderzy SdRP, z prezydentem włącznie, to sprawni gracze - sprawni dopóty, dopóki nie zaleje ich powódź; PSL nie ma nawet takich. AWS okazała się spójna chwilowo, w drodze do posad, a kiedy posady zawodzą, niespełnieni kochankowie stanu podnoszą dzikie wrzaski. Przywódcy UW nie rozmawiają nawet z sobą, cóż dopiero mówić o rozmowach z fachowcami i przyjaciółmi. Unia Pracy zlikwidowała się sama, bo jej przywódcy nie wyszli poza gabinety. Koalicja robi, co może, by zrazić sobie wyborców - pomysł podatku liniowego jako prezent dla bogatych, "psia" ustawa wymierzona w istocie przeciw starym ludziom, "reforma" pozornie decentralizująca państwo, wymierzona, jak się zdradzili autorzy, przeciw gminie jako podstawie demokracji, mnożąca szczeble władzy i biurokrację (znak czasu: klasa polityczna urządza "swoich").
O demokracji nikt nie rozmawia. Nie ma zainteresowanych. I nie ma mężów stanu. Przy braku i rzemieślników władzy. A my, ogół zagubionych obywateli, w epoce wielkich przemian nie znajdujemy przewodników.
Więcej możesz przeczytać w 29/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.