Ogień pod skórą

Dodano:   /  Zmieniono: 
Władysław Hasior był nie tylko jednym z najwybitniejszych polskich twórców w stuleciu, ale też indywidualnością, postacią nietuzinkową i barwną
Miał wszechstronne zainteresowania - literackie, muzyczne, sportowe. Czasem dawał się wciągnąć w dysputy historyczne i polityczne. Zajmował się fotografią, robił i gromadził slajdy, kasety, albumy o sztuce, a nie zaś jak głosiła fama - tylko rzeczy nieużyteczne i rozmaite odpady. Siebie samego nazywał "powiatowym plastusiem" - w opinii historyków sztuki uchodzi za jednego z najważniejszych twórców pop-artu w skali globu.


Po Październiku ?56 w swoim pokoju w internacie zawiesił jeden portret, którego nie zdejmował przez lata. Obraz przedstawiał Ernesta Hemingwaya. Zrobił to nie bez powodu: podobało mu się bujne, pełne mocnych wrażeń życie pisarza. Ale nie mówił o nim: mój idol. O nikim tak nie mówił. O nikim nie mówił: mój mistrz (choć podkreślał, jak wiele zawdzięcza Antoniemu Kenarowi i prof. Marianowi Wnukowi), nie protestował jednak, gdy zwracano do niego się per "mistrzu" lub "profesorze". Gdy wygłaszał swoje opinie o innych, unikał ostrzejszej krytyki. Innych rzadko chwalił.
Hasior swoją rolę artysty ("powiatowego plastusia" - jak kokieteryjnie mawiał) pojmował zresztą nieco pozytywistycznie. Może dlatego niemal do końca swego życia prowadził rozpoczętą jeszcze w latach 50. rozległą działalność kulturalną i pedagogiczno-oświatową, którą sam niejednokrotnie nazywał "wspólnym z publicznością trenowaniem wyobraźni i fantazji". Robił to, gdyż obawiał się, że współczesnym grozi "zawał wyobraźni" i "sparaliżowanie rozsądkiem". Jego sztuka nie pozwala zresztą na obojętność. Wyzwala skrajne emocje - od podziwu i zachwytu po negację i potępienie, a nawet niszczenie jego prac (zdarzyło się tak między innymi w Warszawie i Helsinkach).
W Zakopanem, w którym - nie licząc przerwy na studia w Warszawie i wiele podróży artystycznych - mieszkał ponad pół wieku, krążą o Hasiorze mity i legendy. Najstarsi jeszcze pamiętają, jak przechadzał się w latach 50. po Krupówkach w przykrótkich spodenkach, wysokich butach, z nieodłącznym parasolem (nawet w dni upalne). We wspomnieniach pojawia się również element jego siły fizycznej: "delikatny" artysta potrafił się boksować i mocno "przyłożyć".
W szóstej dekadzie tego stulecia był stałym gościem Kmicica. W tym czasie współtworzył galerię Pegaz, Salony Marcowe i był prawdziwym idolem ówczesnej młodzieży artystycznej - swoim uczniom z "Kenara" organizował biwaki i plenery, uczył ich "palić" ogień i słomę, a nawet zabierał do ubojni zwierząt. Wiele lat później doniesiono władzom, że ma na młodych zły wpływ, i zasugerowano, by więcej nie pojawiał się w szkole.
Od połowy lat 70. najczęściej można go było spotkać "U zbója", gdzie miał swoją ławę przy palenisku. Przyprowadzał tam znajomych plastyków, reżyserów, aktorów, a czasem także studentów na "herbę" i toczył długie dyskusje o życiu i sztuce. Któż z elit kulturalnych nie zaliczał się wówczas do znajomych modnego artysty!
Zakopiańska Galeria Hasiora, przez niego samego zwana "powiatową świetlicą, w której jest żywym eksponatem", stała się nie tylko jego domem pracy twórczej i tętniącym ośrodkiem kultury, ale niemalże obowiązkowym punktem zwiedzania miasta. Hasior - oprócz swoich prac - prezentował dzieła innych, również zagranicznych plastyków (na przykład z Japonii, Białorusi czy Turkiestanu). Przede wszystkim spotykał się na "sensach" z publicznością. W trakcie pokazów dokumentujących polską sztukę "przydrożną", plebejską czy też "cmentarną" czarował swoimi gawędami. A mówić potrafił. Wypracował zresztą własny język i niepowtarzalny styl opowiadania. Reżyserował te spotkania w Galerii, czynił z nich rodzaj spektaklu. Obowiązkowo podawał herbatę - w zależności od stopnia zażyłości lub charakteru spotkania - zwykłą, z sokiem lub "z prądem". Byłem świadkiem, jak przybysze z Francji po "prądzie Hasiora" nie mogli wstać od stołu. "Głowa w porządku, ale te nogi..." - śmiali się przybici do krzeseł.
Stałymi bywalcami "sensów" u Hasiora byli w ostatnich latach pacjenci Akademickiego Centrum Rehabilitacji. Pojawiali się uczniowie i studenci rozmaitych szkół artystycznych, lekarze, inżynierowie, nauczyciele i - oczywiście - turyści z niemal całej Europy. Hasior skrupulatnie liczył odbyte spotkania z publicznością, odnotowywał, ile osób odwiedza Galerię. Między innymi dzięki temu, że zarabiała, mógł w niej spokojnie mieszkać. I mieszkał. Sam, nie licząc psa i kota. - Mam je z powodów ideologicznych - wyjaśnił mi kiedyś. - Udowadniam, że skoro pies z kotem potrafią żyć z sobą w zgodzie, to znaczy, że i różne ideologie mogą sobie koegzystować.
Już wczesne prace Hasiora szokowały ludzi. Chociażby "Szpieg" - krzesło, szkło i gwoździe... "Co to ma oznaczać?" - dopytywali obecni na jednym z wernisaży milicjanci. "To, że takie krzesło czeka na tych, którzy zechcą szpiegować...". "Jeżeli tak, to pan Hasior jest geniuszem" - odrzekli panowie z MO, po czym natychmiast się oddalili.
W roku 1973 podczas Święta Kwitnącej Jabłoni w podhalańskim Łącku po raz pierwszy urządzono pochód sztandarów, inspirowanych między innymi procesyjnymi i patriotycznymi tradycjami. Na czele orszaku maszerował w hełmie i mundurze strażaka sam Hasior, za nim cztery oddziały bojowe Ochotniczej Straży Pożarnej oraz orkiestra. Władze partyjne artyście, którego pracą dyplomową były ceramiczne stacje Męki Pańskiej, przeznaczone dla kościoła św. Kazimierza w Nowym Sączu, i który potem brał udział w wystawach sztuki sakralnej, zarzuciły religianctwo.
Późniejsze sztandary Hasiora płonęły. Zafascynowany żywiołem ognia artysta pragnął "ogniem przebić niebo". Grzegorz Pecuch, jego szkolny kolega, tłumaczył, że "wysokie marzenia" Hasiora wzięły się może również stąd, iż w internacie był jedynym, który podwiesił swoje łóżko do sufitu. Stefan Żeromski marzył o Polsce "szklanych domów". Władysław Hasior zaprojektował "szklane pomniki". Skończyło się na projekcie i makietach, bo żaden z tych pomysłów ("Tym, co czwórkami do nieba szli", "Tym, co na morzu") nie znalazł zleceniodawcy.
Nie doczekał się realizacji pomyślany jako hołd dla rodzinnego miasta pomnik "Rozstrzelanym w Nowym Sączu", gdyż władze dopatrzyły się w kompozycji płonących krzyży podtrzymywania legendy Józefa Kurasia - Ognia. Fragmenty projektu monumentu dla Nowego Sącza przeniósł jednak Hasior do pomników, które powstały za granicą - "Płonąca Golgota" stoi w Montevideo, a "Płonąca pieta" w kopenhaskim muzeum Louisiana. Również "Słoneczny rydwan", rzeźba powstała metodą "wyrywania z ziemi" w podsztokholmskim Sodertalje, nie mogła być zrealizowana w Polsce. W Sztokholmie wystarczyło, że Hasior narysował urzędnikowi swój projekt w kawiarni na jednej serwetce, a na drugiej spisał, co jest mu potrzebne do pracy. Parę dni później już rzeźbił. Martwił się jedynie tym, że przysłano mu o jeden dźwig za dużo... "Na te rzeźby patrzeć wstyd aż, to nie rzeźbiarz, lecz Perfidiasz" - ironizował na temat rzeźbiarskich pomysłów Hasiora Leon Pasternak.
Hasior zaprojektował też pomnik "grający". Powstał on 33 lata temu na wzgórzu Snozka pod Czorsztynem i został nazwany "Poległym w walce o utrwalanie władzy ludowej na Podhalu". Obiekt nigdy jednak nie "zagrał", a po roku 1989 stał się przedmiotem swoistej "lustracji". Na szczęście nie doszło do likwidacji pomnika. Hasior ufny w zapewnienia lokalnych władz do końca wierzył, że Snozka jednak "zagra" wszystkim, którzy walczyli i zginęli.
Urzeczywistnianie pomysłów z żywiołami ognia (płonące ptaki, płonący fortepian) sprawiło, że Hasiora określano mianem fantasty i romantyka. Kiedy jednak zaczął prezentować ponure montaże, słyszał niejednokrotnie, że jest "złym duchem", bluźniercą, nihilistą. Nieustannie wyrażano o nim (zwłaszcza w księdze pamiątkowej Galerii) skrajne poglądy - od czołobitnych i pełnych zachwytu po negujące i potępiające. Te opinie go nie zrażały. Znał swoją wartość. Potrafił bronić tego, co robi, jeżeli nie miał do czynienia z działaniami "zza węgła".
Hasior nie lubił specjalnie narzekać. Dopóki zdrowie mu dopisywało, dopóty był tytanem pracy. Trudno mu jednak było pogodzić się z jednym - że w roku 1964 wniosek o wysłanie jego prac na biennale do Wenecji został odrzucony przez władze PRL. A właśnie wtedy amerykanin Robert Rauschenberg uznany tam został za twórcę pop-artu. Po latach podobieństwa w twórczości Rauschenberga i Hasiora z tamtego okresu dla wielu krytyków i znawców sztuki stały się oczywiste. Była więc pewna szansa - to późniejsze spekulacje, że papieżem pop-artu ogłoszony zostanie polski artysta z Zakopanego.




Barwy komunizmu

Wiesław Kot: - Nie wchodzi pan w modną obecnie rolę kombatanta.
Władysław Hasior: - Broń Boże! To, że studiowałem na socjalistycznych uczelniach, jest takim samym faktem, jak to, że urodziłem się za czasów Piłsudskiego. Kiedy ukończyłem uczelnię w 1957 r. i od razu zacząłem brać udział w wystawach, robiłem takie eksponaty jak teraz - brzydkie i niesympatyczne. Niekiedy czynnik ideologiczny, czyli cenzura, wyrzucał mnie z wystaw. Przychodziłem na ekspozycję, a okazywało się, że moje eksponaty są w magazynie. Albo w ostatniej chwili wystawiano je na korytarz, ale żałosne byłoby wspominać te doświadczenia jako dowód zbrodni tego systemu. Akurat ja nie jestem stroną wiarygodną w katowaniu komunizmu. Jest wielu ludzi, którzy mają prawdziwe powody, aby użyć słowa kombatant, a nie używają go. Komunizm miał w naszym życiu społecznym zakamarki ponure i groźne, ale w ogólnym pejzażu była to po prostu szara normalność, bo szarość jest w ogóle barwą komunizmu. Ja za komuny ucierpiałem tylko troszkę i bynajmniej nie na tyle, by rościć sobie prawo do tytułu kombatanta.
- W tamtych czasach wielokrotnie rezygnował pan z możliwości osiedlenia się na stałe za granicą.
- Niekiedy na Zachodzie interpretowano moje przedstawienia jako plastyczny wyraz udręki życia w komunizmie. Tymczasem one są wyrazem cierpień, jakie człowiekowi zadaje wojna, która nie jest wynalazkiem ani ustroju komunistycznego, ani kapitalistycznego. Jest po prostu wynalazkiem człowieka, a jakkolwiek by na to patrzeć - człowiek to brzmi dumnie. Zresztą zdanie to pochodzi z kręgu kulturowego, w którym człowiek miał najmniej powodów do dumy.


Fragment wywiadu Wiesława Kota z Władysławem Hasiorem, opublikowanego w tygodniku "Wprost" w 1991 r.
Więcej możesz przeczytać w 30/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.