Opakowanie zastępcze

Opakowanie zastępcze

Dodano:   /  Zmieniono: 
Powtórki, dokrętki, pastisze
Komedie, które tego lata wchodzą na ekrany w rekordowej liczbie (prawie trzydzieści), pokazują stary towar w nowym opakowaniu i w dodatku wcale się z tym nie kryją. Rozpatrzmy rzecz na przykładach.

Najpierw dokrętka sezonu, czyli "Ed TV", obraz wyreżyserowany przez Rona Howarda. Temat z grubsza ten sam, co w filmie "Truman Show", tyle że tu podany dialogami z sitkomu i z wyraźnie rekolekcyjnym zacięciem. Oto Ed o swojskim nazwisku Pekurny, żyjący z naganiania klientów do wypożyczalni wideo, godzi się być filmowanym i "transmitowanym" w ogólnokrajowej telewizji. Najpierw euforia - małe nic wstawione przed obiektyw po zaledwie paru godzinach emisji urasta do rangi bohatera narodowego. Potem retorsja - nikt, nawet najbardziej głodny sławy bubek, nie jest w stanie długo znosić tego, iż każdy krok jego i otoczki rodzinno-towarzyskiej jest śledzony i komentowany przez miliony ludzi. Wreszcie puenta rekolekcyjna - chcesz zobaczyć, jak naprawdę wygląda twoje życie, włącz serial z własnym udziałem. No tak, ale mało kto jest w stanie wytrzymać taki seans. No bo cóż się z czasem okazuje? Że całe rozbudowane życie filmowanej rodzinki to składanka byle jakich scenariuszów, które nie miałyby szansy trafić na profesjonalny ekran, gdyż tak są banalne, byle jakie i najzwyczajniej nudne.
Stały proceder parodystyczny uprawia Leslie Nielsen, tyle że Hollywood nie nadąża z tworzeniem mu prototypów. Jeszcze na potrzeby "Nagiej broni" dało się skombinować kilka w miarę śmiesznych gagów, ale już późniejsze próby parodii Bonda były więcej niż wymuszone. Tego lata Nielsen próbował odgrzać perypetie doktora Richarda Kimble?a, który dla amerykańskiej widowni telewizyjnej jest mniej więcej tym, kim dla nas kapitan Kloss. "Ści(ą)gany" miał w intencji twórców ośmieszyć lekarza niesłusznie posądzonego o zamordowanie własnej żony. Zamiar powiódł się słabo, ponieważ widownia, która wiadome perypetie obejrzała w filmie z głównym udziałem Harrisona Forda, aktora o twarzy szerokiej i szczerej jak otwarte pole, nie ma powodu do naśmiewania się z ulubieńca. Co innego Bond, zwłaszcza gdy tę rolę odtwarza Roger Moore poruszający się jak po połknięciu kija od szczotki.


Tegoroczne kino wakacyjne to ciąg powtórzeń i przeróbek

Pastiszem prowincjonalnego kina dla trzynastolatków (niezależnie od metryki) jest ruchomy obrazek "Luz blues" (reż. Brian Robbins), gdzie ferajna z tej samej klasy integruje się, by dać odpór tyrańskiemu trenerowi amerykańskiego futbolu (resztki dawnej świetności Voighta), żyłującemu bezlitośnie dzieciaki, byle zyskać kolejny niklowany puchar do kolekcji. Taki szatniany heroizm, a poza tym wszyscy zdrowi: tatusiowie co weekend pogodnie sobie grillują, a pani od biologii dorabia striptizem. W menu jest też porcyjka nagości: dziewczyna, która chce podać chłopakowi na pierwszej randce krem z wiśniami, pośpiesznie zrzuca tekstylia, a piankowe wiktuały umieszcza sobie na wiadomych miejscach erogennych. Do konsumpcji jednak nie dochodzi, ponieważ dziewczyna niebawem z płaczem wyznaje, że właściwym celem tego polowania jest to, by chłopiec, który karierę futbolisty będzie kontynuował w wielkim mieście, zabrał ją z sobą do lepszego świata. Współproducentem filmu jest MTV, wszystko więc jasne.
Gdyby nie natrętne powoływanie się autorów "Szkoły uwodzenia" na klasykę, nigdy w życiu nie wpadlibyśmy na to, że randkowy epizod z udziałem duetu panienek (żeby była jasność: jedna blondynka, jedna brunetka) to miłosna psychomachia ? la "Niebezpieczne związki" Pierre?a Choderlosa de Laclosa. Kiedy grali Glenn Close i John Malkovich, pojawiało się napięcie. Kiedy po ekranie między wymiennie głupimi pupencjami szasta się przymulony nastolatek (w finale nadziany zresztą banalnie na samochodowy zderzak), jest nam zupełnie obojętne, w jakiej kolejności mu ulegną.
Producenci "Zakochanej złośnicy" (reż. Gil Junger) pożyczkę fabularną odkryli już w tytule. Złośnica - znów panienka z dobrego domu na amerykańskiej prowincji - blokuje młodszej i zdradzającej wyraźne skłonności siostrze dostęp do facetów. Sama - lodowata - nie zamierza tracić na nich czasu do momentu, aż znajdzie się pewien czaruś, który za punkt honoru postawi sobie zdobycie jej, co jednakowoż panience bardzo schlebia. Do czasu. Okazuje się bowiem, że facet był przekupiony i cały płomienny romans jest pozorowany za grubą forsę. Ale wtedy znów okazuje się, że to jednak nie pieniądze, lecz uczucie wchodzi w grę, czyli wszystko tak jak u Szekspira.
I żeby ten zestaw dosmaczyć - powtórka z "King Konga": historyjka "Wielki Joe" o tym, jak pewna (zmutowana, a jakże!) małpa osiąga nadprogramowe rozmiary, po czym pojawia się w Los Angeles. Dla widzów kupa śmiechu z tego, jak goryl koryguje ruch uliczny metropolii, a dla realizatorów - kolejny test wydolności komputerów odpowiedzialnych za efekty specjalne. Do zobaczenia.

Wiesław Kot


Magia telewizji

Rozmowa z RONEM HOWARDEM, reżyserem

Kinga Dębska: - Pana najnowszy film zatytułowany "Ed TV" reklamowany jest w kilku polskich czasopismach jako druga część "Truman Show" Petera Weira. Z pewnością obrazy te będą wielokrotnie porównywane. Pana film wydaje się być jednak bliższy rzeczywistości.
Ron Howard: - "Truman Show" i "Ed TV" są podobne ze względu na tematykę telewizyjną - oba wskazują siłę oddziaływania tego medium na publiczność. Różnice są jednak zasadnicze. Bohater mojego filmu desperacko chce się znaleźć w telewizji w przeciwieństwie do kogoś, kto żyje w sztucznym, wyreżyserowanym świecie, nie wiedząc o tym. Ponadto "Truman Show" jest wymyśloną historią, niemal science fiction, podczas gdy "Ed TV" może się rozegrać w rzeczywistości. To popularna komedia oparta na silnie zarysowanych charakterach. "Truman Show" i "Ed TV" są więc do siebie podobne tak, jak muszą być podobne na przykład dwa filmy sensacyjne.
- "Ed TV" daje się odczytać przede wszystkim jako ostrzeżenie dla Amerykanów zbytnio zapatrzonych w telewizję. Czy temu zamierzeniu towarzyszył zabieg wykreowania głównego bohatera o imieniu Ed na naiwnego faceta z prowincji?
- Większość ludzi uważa, że świetnie zna się na mediach, a tak naprawdę nie zna się wcale. Nie ma pojęcia o tym, jak doskonale zorganizowane są media, jak bystrzy są ludzie telewizji. Dlatego podoba mi się, że widzowie najpierw nie doceniają Eda, bo nie został wykształcony, pochodzi z prowincji, jest wręcz prostacki. Łatwo go zlekceważyć, pomyśleć, że nie jest inteligentny. W akcji pojawiają się jednak nowe szczegóły, które nie pasują do takiej oceny. W rezultacie coraz bardziej podkreślany zostaje indywidualizm Eda i prezentowany jego sposób myślenia.
- Największą publiczność - zarówno w amerykańskiej, jak i polskiej telewizji - mają zwykle emitowane "na żywo" programy z udziałem zaproszonych gości: wywiady, talk-shows itp.
- Wszyscy lubimy podglądać, zwłaszcza "prawdziwe życie". Oglądając talk-show bądź wywiad, widz odnosi wrażenie, że obserwuje rzeczywistość. Rzadko zdaje sobie sprawę, że często jest to sztucznie wykreowana i szczegółowo wyreżyserowana sytuacja. W ogóle zapatrzenie w telewizję wynika z pewnej prymitywnej fascynacji. Mnie również zdarza się, że surfuję po kanałach i zatrzymuję się na czymś, co oglądam zupełnie bezmyślnie. Sądzę, że tak jak większość ludzi ulegam magii telewizji. 

Więcej możesz przeczytać w 30/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: