SKAZANI NA SIEBIE

SKAZANI NA SIEBIE

Dodano:   /  Zmieniono: 
- Zajechali mi drogę samochodem tuż pod domem. Wyskoczyło trzech osiłków, obezwładnili mnie, zawiązali oczy i rzucili na tylne siedzenie. Trzydzieści sześć godzin spędziłem gdzieś pod Warszawą - wspomina były potentat w branży alkoholowej. Torturowany, z pistoletem przy skroni, zgodził się - był początek 1995 r. - wypłacić porywaczom równowartość miliona dolarów.
- Zajechali mi drogę samochodem tuż pod domem. Wyskoczyło trzech osiłków, obezwładnili mnie, zawiązali oczy i rzucili na tylne siedzenie. Trzydzieści sześć godzin spędziłem gdzieś pod Warszawą - wspomina były potentat w branży alkoholowej. Torturowany, z pistoletem przy skroni, zgodził się - był początek 1995 r. - wypłacić porywaczom równowartość miliona dolarów. Kilka miesięcy później znów usiłowano go uprowadzić, tym razem spod jednego ze stołecznych hoteli. Uciekł i dopiero wówczas zdecydował się powiadomić o obu zdarzeniach funkcjonariuszy pionu zorganizowanej przestępczości Komendy Głównej Policji. Dlaczego uczynił to tak późno? - Bałem się wtyczek gangu w policji - odpowiada. - Dopiero gdy usiłowano mnie porwać po raz drugi, gdy zaczęły się mnożyć pogróżki pod adresem rodziny, zrozumiałem, że nie mam nic do stracenia - dodaje. Policjanci dość szybko ujęli ośmioosobową szajkę kidnaperów, większość z nich skazano na ponad dwa lata więzienia. - Nie odzyskałem pieniędzy, ale to wcale nie był koniec horroru - mówi biznesmen.
- Telefony od szantażystów nie umilkły, choć zmieniałem miejsca zamieszkania. Nigdzie nie mogłem się czuć bezpiecznie, mimo że otaczał mnie kilkunastoosobowy oddział ochroniarzy. Nie potrafiłem się skupić na pracy. Grupa kapitałowa o rocznych przychodach sięgających kilkuset milionów złotych, w której miałem większość udziałów, rozpadała się.
Porwania w celu wymuszenia okupu rozpoczęły się w Polsce wraz z pierwszymi sukcesami planu Balcerowicza - w 1991 r. Wcześniej w policyjnych statystykach nie odnotowywano tego typu przestępstw. To właśnie wolny rynek sprawił, że pojawiły się potencjalne ofiary kidnapingu. Bogactwo ujawniło swoją ciemną stronę - lęk o bezpieczeństwo własne i najbliższych. - Zagrożeni są głównie przedstawiciele tzw. drugiej ligi biznesu i w tych właśnie środowiskach pojawiła się psychoza strachu. Porwania ludzi najbogatszych i najbardziej znanych są dla gangsterów zbyt ryzykowne, bowiem wzbudziłyby szczególnie gwałtowną reakcję policji - mówi proszący o zachowanie anonimowości przedsiębiorca z Gdańska.
W zeszłym roku policja odnotowała w Polsce rekordową liczbę 25 porwań w celu wymuszenia okupu. Przykłady można już mnożyć. Milion dolarów żądali porywacze półtorarocznej Basi, córki włoskiego biznesmena i Polki, mieszkających w podwarszawskim Aninie. Dziecko zostało uwolnione przez brygadę antyterrorystyczną. 700 tys. dolarów wynosił okup za uwolnienie Magdy P., żony nazywanego "łódzkim królem piwa" Wojciecha P., właściciela firmy Kalenberg. Ofiara była w ciąży - rozwiązanie miało nastąpić za dwa tygodnie. 600 tys. marek - taką cenę za uwolnienie Tomasza Wróblewskiego (byłego właściciela firmy Bioferm) wyznaczyli jego porywacze. Pieniądze miał wpłacić jego zięć, Krzysztof Komornicki, znany w kraju dealer Opla. 150 tys. dolarów to kwota, którą w telefonicznej rozmowie z rodziną i znajomym wymienił uprowadzony Siemiomysł Ż. Negocjacje nie zostały jednak podjęte, a ciało zamordowanego biznesmena znaleziono pod Ostrołęką. 100 tys. dolarów domagali się porywacze od rodziny Wojciecha S., biznesmena z Płońska, który napisał do najbliższych list: "Spotkamy się w domu albo dopiero w niebie". Spełniło się to pierwsze - akcja specjalnej jednostki policji okazała się skuteczna. 100 tys. dolarów zapakowanych do torby wyrzucił z pociągu krakowski biznesmen M. (właściciel firmy zajmującej się hurtowym handlem alkoholem i obrotem nieruchomościami). Był to okup za uwolnienie uprowadzonej żony. Banknoty przypadkiem znalazł na torach kolejarz. Następnego dnia pieniądze trafiły jednak do rąk bandytów. 100 tys. dolarów zażądali porywacze 16-letniego Łukasza M. z Aleksandrowa koło Falenicy.
Ojciec chłopca - handlujący samochodami na giełdzie w Słomczynie - zawiózł pieniądze na wskazane miejsce. Łukasza M. wyrzucono z samochodu koło Tłuszcza w Ostrołęckiem. 100 tys. zł to kwota, jaką chcieli uzyskać porywacze za uwolnienie Piotra L., biznesmena z Ostródy. Udało mu się jednak uciec i pomóc policji w dotarciu do siedziby powiązanej z mafią pruszkowską grupy przestępczej, zajmującej się napadami na tiry. 28 tys. dolarów zapłacił Tadeusz S. - właściciel firmy transportowej w Lublinie - za uwolnienie swojej 26-letniej córki Renaty. Telefoniczne negocjacje trwały dwa dni i zaczęły się od kwoty 1,2 mln dolarów. 20 tys. dolarów i dwóch hond domagali się porywacze Krzysztofa G., który po kilku latach pobytu w USA wrócił do Polski, by "rozkręcić jakiś interes". Mimo że warunki stawiane przez porywaczy zostały spełnione, biznesmena uwolniła dopiero grupa antyterrorystyczna, która prowadziła akcję przeciwko handlarzom narkotyków.
Wiele wypadków kidnapingu nie jest zgłaszanych organom ścigania - taki warunek stawiają bandyci. Kryminolodzy, którzy coraz częściej mówią o "latynizacji" struktury naszej przestępczości, szacują, że w policyjnych statystykach odnotowuje się zaledwie jedną trzecią tego typu przestępstw. Ponadto niektóre grupy specjalizują się w porwaniach osób prowadzących podejrzane interesy i mających coś na sumieniu - w takiej sytuacji ofiary i ich rodziny boją się skontaktować z policją i są szczególnie podatne na szantaż. Właśnie w ten sposób działał na wybrzeżu gang Wróbla. Potwierdza istnienie tego mechanizmu komisarz Andrzej Przemyski z KG Policji: "Ludzie uczciwi, nie mający sobie niczego do zarzucenia, w sytuacji, gdy ktoś z ich rodziny pada ofiarą porwania, zazwyczaj przekazują nam wszelkie informacje". Wtedy policja - oprócz tego, że przede wszystkim stara się nie dopuścić do podjęcia okupu - spisuje numery przekazywanych banknotów, znakuje pieniądze albo posypuje je specjalnym proszkiem.
W przyszłości pozwala to na dotarcie do przestępców.
Powstanie w Polsce struktur mafijnych, duży obszar szarej strefy w naszej gospodarce oraz pojawienie się grupy ludzi bogatych, mogących zapłacić okup bez korzystania ze swojego osobistego konta, sprawia, że porwania dokonywane są coraz częściej. Motywem jest chęć zysku, porachunki między biznesmenami albo wymuszenie zwrotu długów. Ocenia się, że tylko w okolicach Warszawy działają przynajmniej trzy polskie zorganizowane grupy przestępcze specjalizujące się w porwaniach ludzi majętnych lub członków ich rodzin. Niewielu porywaczy staje przed sądem. Obecnie przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie toczy się proces 17 mężczyzn powiązanych z gangiem wołomińskim. Są oni oskarżeni o wymuszanie haraczy, podpalenia i właśnie porwania. (Podczas procesu po raz pierwszy w Polsce na masową skalę wykorzystano instytucję świadka incognito). Innego gangstera z Wołomina, Mariana K., oskarżono z kolei o dokonanie trzech porwań. Wysokość okupu ustalał w zależności od zamożności ofiar - żądał 300 tys. zł, 100 tys. zł oraz pół miliona dolarów. Ostatnio w Krakowie rozpoczął się proces Bogusława K., jednego z porywaczy żony krakowskiego biznesmena M., który zapłacił bandytom 100 tys. dolarów. Drugiego podejrzanego o dokonanie tego przestępstwa - Zbigniewa Konrada - prokuratura poszukuje listem gończym.
Porwania zwykle poprzedzone są szantażami, ostrzeżeniami i wymuszeniami. Często zdarza się, że biznesmeni muszą wykupić u gangsterów "polisę na życie", kupować swoje bezpieczeństwo albo nawet możliwość prowadzenia interesów. Koegzystencja ze światem przestępczym oznacza niekiedy dzielenie się zyskiem nawet w proporcji 1:1. Metody działania gangsterów opinia publiczna mogła poznać w 1994 r., kiedy w biały dzień gangi weszły na warszawską Starówkę. Najpierw przeprowadza się wywiad, ustalając status majątkowy potencjalnego płatnika, potem następuje wizyta, propozycja (nie do odrzucenia) opieki, szantaż i ostateczne ustalenie stawki. Podobne metody stosowano w Gdańsku, a ostatnio w Oławie zatrzymano gangstera (ps. Oława), który "brał pod ochronę" tamtejszych restauratorów. - Płacimy najczęściej dwa rodzaje podatków - przyznaje znany warszawski biznesmen. - Pierwszy trafia do budżetu państwa, które nie jest w stanie zagwarantować nam bezpieczeństwa. Jesteśmy skazani na siebie. Drugi to inwestycja w środki ochrony osobistej, co niekiedy oznacza haracz dla gangsterów-opiekunów.
- Po wielu tragicznych wypadkach, jakie się zdarzyły ostatnio, a przede wszystkim zamordowaniu komendanta Marka Papały, w Polsce zaczął się szerzyć kult ochrony - mówi komisarz Andrzej Przemyski. Ale już znacznie wcześniej na przykład właściciel Polsatu Zygmunt Solorz oraz poznański biznesmen Aleksander Gawronik oficjalnie przyznali się, że ich dzieci stale znajdują się pod nadzorem "opiekunów". W świecie biznesu dobrze widziane jest poruszanie się w towarzystwie czterech
bodyguardów. Tak postępują gdyński przedsiębiorca Ryszard Krauze i twórca Elektromisu Mariusz Świtalski. Najczęściej jednak biznesmeni korzystają z tzw. ochrony incydentalnej. Za godzinę pracy kilkuosobowej grupy uzbrojonych w ostrą broń agentów trzeba wtedy zapłacić 80-100 zł.
- Tylko we Wrocławiu z naszej ochrony korzysta kilkunastu biznesmenów - mówi Jerzy Szeremeta, dyrektor do spraw ochrony wrocławskiego Ascopolu. Według ostrożnych szacunków,
Rośnie liczba uprowadzeń bogatych Polaków i członków ich rodzin

10-15 proc. zleceń agencji ochrony to usługi związane z zapewnieniem bezpieczeństwa osobistego klientów.
Z kolei w Warszawie kilkadziesiąt tysięcy najzamożniejszych rodzin mieszka w domach objętych stałym monitoringiem firm ochroniarskich. Zamontowanie tzw. przycisku antynapadowego sterowanego pilotem kosztuje ok. 3500 zł. Do tego dochodzi opłacany miesięcznie abonament w wysokości 200-300 zł + VAT. Najzamożniejsi zatrudniają jednak agentów na stałe. Jerzy Urban za ochronę swojej rezydencji płaci 10 tys. zł miesięcznie. Posiadłość Aleksandra Gudzowatego, pierwszego na liście stu najbogatszych tygodnika "Wprost", otacza wysoki mur. "Nie do sforsowania ze względu na supernowoczesne zabezpieczenia elektroniczne" - ocenia jeden z fachowców z branży ochroniarskiej. Gdyby jednak jakimś cudem intruzi pokonali ogrodzenie, czeka ich rozprawa ze strażnikami. Gdyby i z nimi się uporali, gospodarzowi rezydencji - którego na co dzień nie odstępuje kilku komandosów - pozostaje jeszcze zamykany automatycznie pancerny schron, zbudowany z grubych stalowych płyt. W tym pomieszczeniu Aleksander Gudzowaty może przetrwać 60 godzin.
Domy zmieniane są w warownie, stała ochrona osobista i broń palna w kaburze nigdy nie zapewnią jednak absolutnego bezpieczeństwa. Dowodzi tego przykład Macieja Nawrockiego - jednego z najbogatszych polskich biznesmenów - który dwa razy został postrzelony. Uprowadzony w 1995 r. potentat w branży alkoholowej likwiduje dziś swe interesy w Polsce i przenosi się na stałe za granicę. - W mojej ojczyźnie nie mogę spać spokojnie - tłumaczy.

Więcej możesz przeczytać w 31/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.