Pora odlotu

Pora odlotu

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Planeta pana Sammlera" Bellowa
Jak długo można wytrzymać na tym najlepszym ze światów? Bohater powieści Saula Bellowa "Planeta pana Sammlera" (Nike) jest człowiekiem wielkiej mądrości i jeszcze większej cierpliwości, ale po przekroczeniu siedemdziesiątki i po doświadczeniach, których nikomu nie wypada życzyć, marzy mu się już pora odlotu. Jest wprawdzie jeszcze krzepkim, myślącym, żwawym człowiekiem i docenia uroki życia, lecz jednocześnie jest nim tak znużony i znudzony, że z tęsknotą urodzonego fantasty marzy mu się odlot na inną planetę. Ziemia wyczerpała wszelkie zło i dobro, jakie miała mu do zaofiarowania, czuło się smutek rozkładu i pozostawała melancholijna zgoda na nadciągający koniec własny i powszechny.
Stanisław Lem, upominając się o polskie wydanie tej powieści (pierwodruk ukazał się w roku 1970), pisał: "Jest ona dlatego taka dobra, że znaleźć w niej można to, co ja osobiście najbardziej w literaturze cenię: mianowicie widok na cały świat, na kulę ziemską, na ludzkość...". Owszem, można tu znaleźć - podobnie jak w wielu innych utworach laureata Nagrody Nobla roku 1976 - charakterystyczny rozmach intelektualny, eruducyjne, ciekawe dywagacje na pryncypialne tematy kultury, cywilizacji, techniki, życia społecznego i obyczajowego. Bellow potrafi uczynić z tych problemów żywą tkankę fabularną, w naturalny sposób włączyć je w myśli i dialogi bohaterów. To rzadka sztuka. Napisanie powieści o przygodach intelektualnych, ideowych udaje się wyłącznie wybitnym pisarzom. Utwory takie, jak "Czarodziejska góra" czy "Doktor Faustus", wymagały szczególnego talentu Tomasza Manna. Saul Bellow należy niewątpliwie do "pisarzy uczonych", potrafi przy tym połączyć w jednej powieści kilka różnych wątków i konwencji. "Planeta pana Sammlera" otwiera te rozległe perspektywy, o których wspomina Lem, ale czyni to w sposób szczególny: na pograniczu powagi i żartu. Połączenie wielkiego serio ze stale obecnym humorem, dywagacji intelektualnych z dziecinnymi intrygami niezrównoważonych kobiet wydaje mi się arcyzabawne w tej powieści Bellowa.
Główny bohater stał się niezamierzonym, nieco dwuznacznym "obywatelem świata". Przed pierwszą wojną światową był dzieckiem i uczniem w Krakowie, z którego zapamiętał przede wszystkim "rozpaczliwą ciemność, ponure, wodniste, żółte błoto, okrywające kilkucentymetrową warstwą kocie łby żydowskich ulic". Później historia i układy rodzinne zrobiły z niego w latach 20. i 30. "polskiego oksfordczyka", polskiego Żyda, świetnie ustosunkowanego, pochlebnie ocenianego przez śmietankę uniwersytecką i artystyczną, przez samego H.G. Wellsa, który w tamtych latach był dla niektórych heroldem cywilizacyjnej świetności. Włączono Sammlera do programu budowy Państwa Światowego i chyba on uwierzył, że ludzkość zbuduje społeczeństwo światowe, znoszące suwerenność narodową, zakazujące wojen, organizujące całe życie społeczno-polityczne "na racjonalnej, naukowej postawie wobec życia". Czytywał historyków cywilizacji, dywagował z Wellsem, przed Ziemią widział świetną przyszłość, z kolonizacją Księżyca włącznie. Gdy po dziesięcioleciach opowiadał o tym studentom na amerykańskim uniwersytecie, zaśmiewano się do łez, gwizdano, krzyczano obelżywie. Sam zresztą dał się tylko chwilowo ponieść urokowi tamtych wspomnień, w istocie od dawna miał je za dziecinadę.
Pan Sammler, mający dostatecznie dużo powodów do sceptycznego spojrzenia na współczesny świat, źle znosi anarchistyczno-histeryczną "rewolucję" lat 60., w której "dzieci-kwiaty" chcą absolutnie wszystkiego, nie robiąc najdosłowniej niczego. Sammler sądził, że "nieprzewidzianym wynikiem ich stylu życia jest utrata kobiecości, szacunku dla własnej osoby. W swej pogardzie dla autorytetu nie szanowały już nikogo, nawet siebie".
On sam, zmęczony i głęboko zmartwiony dość absurdalnym obrotem spraw swojej planety, której w młodości prorokował świetlaną przyszłość, jest jednak uroczym, opanowanym, nawet pogodnym starszym panem. Jest takim bohaterem powieści, który z miejsca staje się przyjacielem czytelnika. Pan Sammler wie, że nastąpiła "pora odlotu", ale wie też, iż sprawą honoru jest żyć do końca spokojnie, godnie i z poczuciem humoru. Na przekór wszystkiemu zamierza napisać wspomnieniową książkę o H.G. Wellsie, żeby utrwalić dawne sny o potędze ziemskiej cywilizacji, choć teraz ma dla nich jedynie czuły uśmiech. Czuły uśmiech ma właściwie dla wszystkiego i wszystkich, zwłaszcza dla kobiet, które uwielbia, chociaż są tak zwariowane i nieodpowiedzialne. Jego córka Shula jest dziwaczką, niemal paranoiczką, wykrada dla ojca rękopis książki indyjskiego uczonego dotyczącej kolonizacji Księżyca i planet, ale on wybacza jej to po prostu dlatego, że ją kocha. Kocha wszystkich takimi, jakimi są, zwariowanych, zakompleksionych, bawiących się frenetycznie jak zmysłowa Gabriela, cierpiących z wielką godnością jak jego krewny Elya Gruner. Po prostu nie ma już nic do zrobienia, pozostaje jedynie miłość, na którą w całym życiu miało się tak mało czasu i cierpliwości. Można się gubić w sceptycyzmie i wątpliwościach, ale przecież tkwi w "najgłębszych pokładach serca taka właśnie prawda, że wszyscy wiemy, Boże, że wiemy, że wiemy, wiemy, wiemy". Wiemy, że ważna jest tylko miłość.

Więcej możesz przeczytać w 33/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.