Sól ziemi

Dodano:   /  Zmieniono: 
Klasycy sensacji na wakacje
King, Forsyth, Follet, elita autorów sensacyjnej powieści popularnej, dają nam tego lata po premierowym tytule. "Pierwszorzędna powieść drugorzędna" w ich wykonaniu wprawdzie nie przeciera nowych szlaków intelektualnych, ale przynosi kawał solidnej literatury, dziejącej się tu i teraz, czego nie możemy się doprosić u naszych pisarzy.

Wstępny zarys sytuacji z miejsca wiąże uwagę plażowego czytelnika: ulicami Nowego Jorku przemyka wycieńczony ojciec ze skrajnie wyczerpaną siedmioletnią córeczką. Za nimi sunie patrol aroganckich i wyżartych agentów. Już wiemy - biedni i skrzywdzeni będą musieli zmierzyć się z bezlitosną agendą rządową przy milczącej obojętności tłumu. "Jeśli w Nowym Jorku coś nie trafia się właśnie tobie, doznajesz przedziwnej ślepoty" - ostrzega Stephen King. Mistrz przypomniał się polskiemu czytelnikowi tego lata "Podpalaczką", historią dublującą debiutancki pomysł wykorzystany w powieści "Carrie" z 1973 r. Tam piętnowana przez otoczenie dziewczynka mści się, wyzwalając drzemiące w niej siły destrukcji o niezwykłej mocy. "Carrie" z dnia na dzień uczyniła ze skromnego nauczyciela angielskiego gwiazdę pisanego horroru. "Podpalaczka" już tak korzystnie nie zaskakuje: ostatecznie nadwrażliwe dzieci banalnych rodziców obarczonych banalnymi amerykańskimi problemami zmagały się z siłami zła zarówno w "Lśnieniu" (1977 r.), jak i w długachnej powieści "To" z 1986 r. Tu dziecko zostało skrzywdzone drogą dziedziczenia. U schyłku epoki hipisowskiej para studentów wegetujących na głodowych stypendiach postanawia sobie dorobić, poddając się rzekomo niegroźnemu eksperymentowi naukowemu. Wstrzyknięcie poddanego obróbce płynu z przysadki mózgowej powoduje, iż zyskują zdolność zadawania bliźnim "pchnięć" - pozazmysłowego skłaniania ich do "dobrowolnego" wykonywania czynności na życzenie sterującego. To zabawne i profitonośne, gdy użyć tej władzy na kursie dla nieśmiałych menedżerów lub wobec pań psychicznie niezdolnych do zrzucenia nadwagi. Ale tajna agenda rządowa zainwestowała w eksperyment w celu globalnej dominacji. Zmutowany osobnik powinien "pchnąć" Castro, by ten zdekomunizował Kubę i podobną robotę wykonać w Rosji czy Iraku. Co jednak, jeżeli taki dostanie się w otoczenie prezydenta Stanów Zjednoczonych? W dodatku zmutowany dorobił się córeczki, która jest jeszcze bardziej demoniczna niż on - siłą woli podpala, co tylko zechce. Taką moc trzeba wziąć na krótką smycz i kontrolować.
U Kinga ważne jest jednak także to, co po drodze, ponieważ na przeszło czterystu stronicach mamy tu rozpisaną niezłą "obyczajówkę". Oto tajna agencja rządowa, która wymyśla dla Ameryki demonicznych wrogów, byle tylko jej personel - faceci nudni, mało zdolni i wykańczający się wzajemnie w biurowych podjazdach - mógł doczekać emerytury na dotacjach rządowych: "Gdyby najsprawniejsi z tysiąca lub więcej pracowników agencji poszli do pracy w sektorze prywatnym, pobieraliby zasiłki dla bezrobotnych przed końcem okresu próbnego". Znamy, bynajmniej nie z Ameryki. A są jeszcze motele na prowincji, gdzie recepcjonistki przyjmują gości nie odrywając wzroku od telewizora, i farmerzy, którzy ze strzelbą w garści występują przeciwko całej potędze FBI, gdy ta szykuje zamach na ludzi, których oni akurat goszczą pod swoim dachem. Tych scenek i dialogów można się naczytać bez zobowiązań: to wprawdzie Ameryka z plakatu, ale podana zgrabnie. Tyle że czasem w trakcie tego długiego marszu ku końcowej stronie 417 potknie się pisarz ("Od tej chwili prawda i John Rainbird powiedzieli sobie "do widzenia""), potknie się i tłumacz. Ten znacznie częściej. Czytamy: "To nic nie pomoże na naczynia babci, które dostałam od mamy". Nie burzy to generalnej konkluzji: King zwraca uwagę na fakt, że przy powszechnej niewiedzy w tajnych laboratoriach ciągle wre praca nad bronią typu psychologicznego i któraś kolejna wojenka na globie ujawni wyhodowanego sztucznie humanoida o sile rażenia, jaką do tej pory prezentują tylko bohaterowie literaccy.
Lada dzień polskim czytelnikom przypomni się Frederick Forsyth przeróbką wiekowego "Upiora w operze", który w jego wersji zyskał tytuł "Upiór Manhattanu". Międzynarodowa koniunktura Forsythowi nie sprzyja: załamanie się systemu komunistycznego nie pozwala już komponować takich fabułek, jak w "Diabelskiej alternatywie" (1979 r.) czy w "Czwartym protokole (1984 r.). Ze współczesną Rosją Forsyth rozprawił się niedawno powieścią "Ikona", w której przeprowadził symulację objęcia władzy przez samozwańczego obłąkanego nacjonalistę, zamierzającego porwać głodny i upokorzony naród do jeszcze jednej wojny w imię imperialnych ambicji. Pozostają pastisze. Tak powstała przeróbka "Upiora w operze", historii o człowieku z potworkowatą twarzą i gołębim sercem, zakochanym nieszczęśliwie w utalentowanej śpiewaczce, u której jednak sprawy urody i serca mają się odwrotnie. Ta ramotka odświeżona przez znany musical Lloyda Webbera zyskała pod piórem Forsytha rozmach. Jak się tego dokonuje? Ano, stosując technikę political fiction do opowieści awanturniczo-miłosnej. Sam Forsyth wyznaje we wstępie z rozbrajającą szczerością: "Można zacząć powieść "na zimno", przywołać realne wypadki i w ten sposób pobudzić ciekawość odbiorców, nie mówiąc im, czy mają do czynienia z prawdą czy z fikcją. Tak się dzieje w podgatunku zwanym po angielsku faction i mieszającym oba wspomniane składniki. Pożyteczną metodą jest połączenie fikcji i najprawdziwszych w świecie, ogólnie znanych wydarzeń. Zakłopotanie czytelnika wzrasta, lecz autora nie można pomówić o kłamstwo. Przede wszystkim obowiązuje żelazna zasada: wszystko, co mówisz, musi być prawdą, albo przedstaw to w taki sposób, by było niesprawdzalne. Na przykład ktoś napisze: "Rankiem pierwszego września 1939 roku pięćdziesiąt hitlerowskich dywizji wtargnęło na teren Polski. O tej samej porze pewien skromny człowiek przyjechał na fałszywych papierach ze Szwajcarii do Berlina i zniknął gdzieś wśród ulic budzącego się miasta"". Czy takie rozkręcanie na śrubki własnego pisarstwa szkodzi? Bynajmniej nie Forsythowi.
Do trzęsień ziemi dochodzi wtedy, gdy wzdłuż uskoków spowodowanych przez ścieranie się płyt skorupy ziemskiej przebiegnie niewielki nawet impuls - objaśnia nam Ken Follet na wstępie "Młota Edenu". Wniosek z tego taki, że jeśli ktoś wie, w jakim dokładnie miejscu wprowadzić impuls w skorupę, może wywołać jak najbardziej autentyczne trzęsienie ziemi. Pomysł jest z serii szalonych idei terrorystycznych, ale Follet rozpracowuje go metodycznie - jak zwykł był postępować, relacjonując tajne i skomplikowane operacje szpiegowsko-militarne. I jak zwykle krzyżuje wrodzone umiejętności tzw. prostych ludzi z metodyczną perfekcją zawodowców. Przypomnijmy zaszłości. W "Igle" (1977 r.) młoda kobieta z przypadku romansująca z niemieckim szpiegiem, który zdobył dane dotyczące planowanego przez aliantów lądowania w Normandii, "najwyższym wysiłkiem w ostatniej chwili" udaremnia mu przekazanie danych na pokład niemieckiej łodzi podwodnej. Słynne "Wejść między lwy" to przecież diagram heroizmu prostej kobiety - pielęgniarki, która dla dobra zniewalanego narodu afgańskiego zabija własnego męża, odkrywszy, że ten trudni się szpiegostwem na rzecz ZSRR. W roku 1992 podczas pobytu Kena Folleta w Polsce z uprawiania tych schemacików zrobiłem zarzut. "Te matryce, o których pan mówi, siedzą w mojej głowie, co jest dla mnie bardzo niebezpieczne, ponieważ czytelnik szybko nudzi się takimi pomysłami - bronił się wówczas Follet. - Reguły gry są takie, że muszę pisać za każdym razem inaczej, a jednocześnie zostawić w fabule stałe elementy gatunku. Przede wszystkim love story. Musi się też pojawić człowiek ścigany, działający pod presją. Niezła jest również atmosfera tajemniczości. Walka w finale - owszem, ale to musi być wynik długiego konfliktu, a nie zwykła bijatyka".
I proszę - w "Młocie Edenu" stara hipisowska komuna żyjąca z ekologicznej uprawy winorośli jest zagrożona zalaniem przy okazji budowy kolejnej elektrowni wodnej w Kalifornii. Jej guru decyduje: zaszantażujemy gubernatora trzęsieniem ziemi. Wstępnie mu się to udaje, ale jednocześnie rozkręca cały aparat tajnych służb USA. Śledztwo przypomina przebiegiem schematy z powieści milicyjnej - jeżeli drwal spod Suwałk zabłąkał się przypadkiem na siódme piętro punktowca w Wałbrzychu, gdzie w celu pozyskania renty zgładził młotkiem staruszkę, po czym nie widziany przez nikogo zniknął, to milicja i tak go wytropi. I to nie dzięki przenikliwości porucznika Wierzby-Druta, lecz na skutek omnipotencji MO jako takiej. Analogicznie u Folleta, co nas obchodzi mniej - ciekawsze od podchodów w terenie są bowiem awantury biurowe. Agentka FBI Judy Maddox, której przenikliwość bije rekordy, szlifuje swoją inteligencję nie tylko współpracując z wysoce wydajnym komputerem, ale także układając intrygi, które pozwolą jej obejść ociężałych umysłowo szefów i przedrzeć się ze swoimi rewelacjami do gubernatora stanu. Wykształcenie plus inteligencja biurowa dają rezultaty olśniewające - inercja urzędnicza zostaje przełamana, świat uratowany. Wokół Judy kręci się zresztą cały sztab takich urzędników, ekspertów, policjantów niższego szczebla, których system nie hołubi i którym nie pozwolił się drobić, ale którzy w momencie decydującym odkładają swoje porachunki z Wujem Samem i rzutem na taśmę gnębią jego wrogów. Oto - zdaje się mówić Follet - sól ziemi amerykańskiej. A czytająca go masowo "sól" chętnie wierzy, że faktycznie jest solą.

Więcej możesz przeczytać w 33/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.