Rewolucja

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polacy nie zdają sobie sprawy z własnych zwycięstw
Sierpień to miesiąc dwu rocznic: zaczyna się pamięcią o powstaniu warszawskim, kończy nieodległym przecież, a też już zamierzchłym i nie- dzisiejszym wspomnieniem pierwszej "Solidarności", pamięcią porozumień podpisywanych jak "Polak z Polakiem". Weterani obu sierpniowych zrywów żyją wśród nas i są członkami tej samej polskiej społeczności. Pierwszego dnia sierpnia posiwiali żołnierze AK trzymali warty honorowe przy swoich pomnikach, otoczeni jednocześnie szacunkiem i pobłażliwością: ot, zasłużone "dziadki" strzegą pamięci zapomnianych bitew, wspominają poległych o sprawę, która młodszych ani grzeje, ani ziębi, tym bardziej że nic z tego nie wyniknie dla ich miesięcznej pensji, ich jutrzejszej emerytury i dla ich niezmiennie negatywnej opinii o rządzących dziś politykach. Jeszcze gorzej z weteranami "Solidarności" - jeśli wierzyć badaniom opinii publicznej, większość dzisiejszych Polaków wrzaśnie wrogo: w co nas oni wrobili!? No i gdyby teraz odbyły się wybory, ta sama większość pobiegnie głosować na SLD - spadkobiercę tych, którzy najpierw prześladowali żołnierzy AK, potem się z nich tylko naśmiewali, a na koniec zwalczali "Solidarność", bo instynkt starych komunistów podpowiadał im, że oto narodziła się siła zdolna wysadzić ich z siodła.

Daremne zrywy? W czasach komunizmu ten, kto popierał "Solidarność", czcił także rocznicę powstania. Ten, który stał za rządzącymi, co najwyżej łaskawie doceniał bohaterstwo żołnierzy, lecz stanowczo potępiał zbrodnicze mrzonki "londyńskich przywódców", podobnie jak ganił "zdrajców na żołdzie Reagana", wreszcie cieszył się ze schwytania "watażki Bujaka"; jeżeli mógł się litować, to nad naiwnością oszukanych "szeregowców". Teraz pokomplikowało się, bo od dziesięciu lat wolno wygadywać, co komu ślina na język przyniesie i wszyscy usłyszeli już wszystko, tylko że jakoś mało z tego wyniknęło praktycznych wskazówek na jutro. To, co powiadali nieprzejednani krytycy powstania warszawskiego dwadzieścia albo i czterdzieści lat temu, okazuje się prawdą, która na nikim już nie robi wrażenia: AK było słabe, Niemcy silni, a ich panika chwilowa. Najkorzystniejszy moment do podjęcia walki - gdzieś koło 25 lipca - nie został wykorzystany przez kunktatorstwo Bora-Komorowskiego, podobne kunktatorstwu generałów powstania listopadowego. Zresztą nawet najlepszy wybór momentu uderzenia i najlepsze jego przygotowanie nic by nie wskórało, bo tylko naiwniak mógł przypuszczać, że Stalin pozwoli na utworzenie pod jego bokiem niezależnych władz polskich, zwłaszcza po ogłoszeniu manifestu Targowicy XX wieku, zwanego oficjalnie "lipcowym". A jeśli ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, to było już wiadomo, co Sowieci zrobili z AK-owcami z akcji "Burza" na Wołyniu i Wileńszczyźnie. W tej sytuacji brnięcie w mrzonkę powstania było tylko wysyłaniem na śmierć najlepszej młodzieży Warszawy. Nie inaczej z "Solidarnością". Cóż z tego, że dziesięć milionów poszło za szczupłym jeszcze, wąsatym przywódcą robotników z Gdańska? Co z tego, że etos, że wolność, godność, samorządność i wszyscy święci? Ważne, co z tego wyszło: sejmik w Sejmie, polityczna głupota partyjnych wybrańców, niebotyczne pensje samorządowych czy medycznych bonzów, korupcja na dole, nieudolność na górze. Kiedyś mieliśmy jeden aparat partyjny, który trzeba było nasycić stanowiskami i forsą, dziś tych aparatów i aparacików tyle, ile partyjek zbiegło się pod opiekuńcze skrzydła Mariana Krzaklewskiego. "Przepraszam za "Solidarność"" - chciałoby się powiedzieć, cytując tytuł wspomnień tegoż Zbigniewa Bujaka, opublikowanych, gdy już wyszedł z więzienia i nałykał się Wolnej Polski. To, co powiadali nieprzejednani krytycy "Solidarności" już w dniu jej narodzin, wypłynęło jak szumowiny w latach jej gorzkiej dojrzałości. Czyżby polskie zrywy zawsze były daremne, obojętnie - zbrojne czy pokojowe?

Powstanie warszawskie: kres walki orężnej. Obojętnie, czy Polacy chcieli, czy nie chcieli, niełaskawa historia od początku zmuszała ich do chwytania za broń tylko dla ocalenia własnego życia i własnych siedzib: od najazdów niemieckich i tatarskich, poprzez tureckie, szwedzkie i na koniec moskiewskie. Nie zawsze byliśmy mądrzy i dalekowzroczni, ale zazwyczaj nie mieliśmy innego wyjścia, jak iść w niewolę lub się bić - więc się biliśmy. Na koniec zostały nam już jedynie powstania - od kościuszkowskiego, kiedy zmyślny fortyfikator wojsk Waszyngtona okazał się pod Maciejowicami mniej udolny niż pod Saratogą, aż po rewolucję 1905 r., kiedy ówcześni socjaliści pokazali, że potrafią umierać za niepodległość, a nie - jak im potem zarzucali ludzie uprzedzeni i nieżyczliwi - tylko za światowy proletariat. Nie zawsze były to zrywy skazane na porażkę i na honorowy, chociaż niszczący upływ krwi. Dość wspomnieć legiony Józefa Piłsudskiego, zwycięskie rozbrajanie okupantów późną jesienią 1918 r., skuteczną walkę powstańczą w Wielkopolsce i na Śląsku, zwycięską wojnę z bolszewikami w 1920 r. Gdyby Polacy nie walczyli tyle razy, pewnie i w 1918 r. nie chwyciliby za broń, za to w 1920 r. "rozsądnie" zaprosiliby do Warszawy towarzyszy Marchlewskiego z Dierżyńskim: mało że Polaków, ale i - podobnie jak gen. Jaruzelski tyle lat później - herbowego rodu. Z tej perspektywy Armia Krajowa musiała powstać, jeśli nie pod tą, to pod inną nazwą. Podobnie powstanie warszawskie musiało wybuchnąć, choćby w jeszcze gorszym terminie i pod jeszcze gorszym dowództwem. Nie inaczej było ze straceńczą walką Polaków we wrześniu 1939 r.: mogła być najwyżej lepiej przygotowana i trwać trochę dłużej, historii by nie odmieniła. Ale nie jest prawdą, że ludzie niczego się nie uczą i synowie nie wyciągają nauk z błędów ojców. Ostatnim zbrojnym zrywem Polaków - i to słabym, na małą skalę - było powstanie poznańskich robotników w czerwcu 1956 r. Od tego czasu polska zbuntowana ulica nawet w odruchu nienawiści i rozpaczy nie sięgała po broń, choć okazji miałaby sporo: tak w październiku ?56, jak i w grudniu ?70, czerwcu ?76, grudniu ?81. Czy stało się coś w świadomości Polaków, czy dostrzegli jakieś - nieznane im przedtem - znaki czasu? Październik i inne "miesiące": sukcesy oporu bez użycia broni. Jeśli powstanie warszawskie było ostatnim zrywem zbrojnym, to "Solidarność" - ale ta z lat 1980-1989, a nie ta dzisiaj rządząca - była ostatnim etapem pokojowej walki o niepodległość. Walki, jak wiemy, zwycięskiej. Kiedy zapoczątkowanej? Przemiany czasu i świadomości są jak lotne piaski i nigdy nie rysują wyraźnych granic: odtąd - dotąd. Towarzyszące im znaki czasu są niepewne i bezbłędnie odczytujemy je tylko post factum. Lecz następują z nieubłaganą siłą. Może stało się to, gdy pobici powstańcy ostatniego z wielkich polskich zrywów zbrojnych szli do niewoli, a potem na przymusową emigrację, kiedy mniej szczęśliwych ich towarzyszy broni wieziono na golgotę w tundrze Workuty? Może wtedy, gdy - wtłoczeni w narzuconą PRL - starali się jak najmniej rzucać w oczy, przycichnąć, tylko w sercu tłamsili wiecznie palącą nadzieję? Nie wiem... Oni też nie wiedzą. Dość, że się stało. Już październik 1956 r. starannie unikał wszystkiego, co mogło prowadzić do kolejnego upustu krwi - do czego doszło wtedy na Węgrzech - choć to przecież ten sam polski październik potrafił wydać lwi pomruk, gdy sowieckie dywizje grupowały się wokół Warszawy. I dlatego polski październik jednak trochę zwyciężył, coś uzyskał, pchnął sprawę o mały krok naprzód, czego na ogół nie dokonywały zbrojne powstania. Ale takie są owoce ewolucji, takie jej brzemię. Tylko rewolucja, jeśli zwycięży zbrojnie, może zburzyć Bastylię, posłać wrogów na gilotynę i ogłosić kalendarz zaczynający rachubę czasu od pierwszego wystrzału albo od pierwszej uciętej głowy. Ewolucja zawsze uzyskuje za mało i za późno. Jednakże w wielkiej perspektywie czasu - liczonej dziesięcioleciami i połówkami wieku - właśnie ewolucja uzyskała wszystko, o czym tylko mogli marzyć pobici i zdradzeni żołnierze AK. Właśnie ewolucja małymi krokami dokonała ustrojowej rewolucji, podczas gdy próby rewolucji zbrojnej jedynie budowały pamięć i przygotowywały grunt dla przyszłych, lepiej rozumiejących znaki czasu pokoleń. Dopiero patrząc na datę 1 sierpnia 1944 r., a nie tylko na datę 31 sierpnia 1980 r., można zrozumieć, jak wiele Polacy uzyskali i jak wspaniale zwycię- żyli. Dopiero z perspektywy 31 sierpnia 1980 r., 13 grudnia 1981 r. i 4 czerwca 1989 r. widać, że niedaremne były trzy miesiące płonącej stolicy i krew AK-owskiej młodzieży. Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo zwyciężyli i jak wiele mądrości, zimnej krwi i rozwagi wykazali właśnie w czasach powojennych, kiedy Jałta wtłoczyła ich w sytuację - wydawałoby się - beznadziejną. Najpierw małymi krokami w kolejnych "polskich miesiącach" naruszyli komunizm, popsuli go (nie bez udziału samych partyjnych), potem w sierpniu przed dziewiętnastu laty postawili zmurszałemu ustrojowi wyzwania jeszcze trudniejsze, od których musiał zacząć powoli pękać. Kiedy 13 grudnia 1981 r. wystraszeni władcy tak Polski, jak i Kremla podjęli próbę obrony stanu posiadania, naród potrafił zdobyć się na opór. A dziesięć lat temu zdobył się na wielkoduszność, kiedy była ona najbardziej potrzebna. Doprawdy, sami nie wiemy, jak wiele było w nas mądrości i rozwagi, jak trafnie odczytaliśmy znaki czasu. Zrobiliśmy wszystko, co należało zrobić, choć - jak zawsze - można to było zrobić jeszcze lepiej i uniknąć niepotrzebnych błędów oraz wynikającej z nich straty czasu lub sił. Ale tak właśnie dokonują się rewolucje ery atomowej.

Największe zwycięstwo. Cokolwiek się stanie, nigdy już nie będzie tak, że po jednej stronie stołu zasiądą "oni" - obca i narzucona władza - a po drugiej "my" - sprawiedliwy i zawsze mający rację naród. Jeśli w nadchodzące stulecie wejdziemy z poczuciem klęski, to nic nam nie pomogą przyszłe znaki czasu. Samotni prorocy nie zostaną przyjaźnie wysłuchani.

Więcej możesz przeczytać w 34/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.