Zziębnięta i znudzona

Zziębnięta i znudzona

Dodano:   /  Zmieniono: 
W Whitney Houston nie ma pasji, osobowości, poczucia humoru. Jest smutna i drętwa. Sama siebie traktuje jak śpiewającego robota, który ma zarobić pieniądze dla siebie i żyjącej z niej rodzinki
Gdyby w sierpniu sprawdzić, kto ma w Polsce największe szanse w zbliżających się wyborach prezydenckich, zapewne okazałoby się, że Whitney Houston. Nikt inny nie otrzymał bowiem dotychczas w prezencie od telewizji takiej kampanii promocyjnej. Co prawda ta czarnoskóra piosenkarka o pięknym, lecz zmęczonym głosie dawno już utraciła tytuł pierwszej diwy na rzecz Celine Dion, ale skoro zgodziła się uświetnić nasz festiwal w Sopocie, to urządziliśmy jej królewskie powitanie. Najpierw przez kilkanaście dni nie schodziła z ekranów Jedynki. Oglądaliśmy jej teledyski i mieliśmy głosować na ulubione piosenki za pośrednictwem audio-tele, zaś prezenterzy odczytywali z telepromptera po kilka razy dziennie coraz bardziej afektowane przemówienia miłosne na temat gwiazdy.

Nic nie mogło się równać ważnością z przyjazdem Whitney Houston do Polski. Żadna przyjemność ani żaden kataklizm. Zdaje się, że nawet ona sama - przecież nie należąca do osób skromnych - była tym zdumiona. Zamierzała (i zrealizowała swój zamiar) potraktować ten występ jako ostatnią próbę przed rozpoczęciem trasy koncertowej po Europie, a tu - ogólnonarodowa histeria. Wcale się więc nie dziwię, że pytanie Tomasza Kamela, reprezentującego Jedynkę podczas wywiadu z gwiazdą, który odbył się w Bremie dzień przed sopockim występem - Co specjalnego przygotowała pani dla polskich widzów? - kompletnie ją zaskoczyło. Przez dłuższą chwilę nie wiedziała, co powiedzieć, bo przecież nic specjalnego nie przygotowała. Wreszcie zełgała z marketingową rutyną: Przygotowałam dużo miłości. Akurat!
Oj, miłości to w sopockim koncercie Whitney Houston brakowało chyba najbardziej. I nawet nie chodzi mi o miłość do nas - za występ dobrze zapłaciliśmy i chodziło nam raczej o luksusową robotę niż o uczucie. Natomiast czuło się brak miłości do... muzyki. Odniosłem wręcz wrażenie, że Whitney nie lubi koncertować. Nie ma w niej pasji, żaru, blasku, osobowości, poczucia humoru. Jest smutna i drętwa. Sama siebie traktuje jak śpiewającego robota, który ma zarobić pieniądze dla siebie i żyjącej z niej rodzinki.
We wspomnianym bremeńskim wywiadzie Whitney opowiedziała wzruszającą historyjkę, jak to kilka godzin wcześniej chciała porozmawiać ze swoją sześcioletnią córeczką Bobi Kristiną i zapytała ją, jak się czuje w Europie. Nudno tu - odparło dziecko, a matka ze zrozumieniem pokiwała głową. - Wiem kochanie, ale pomyśl sobie, że mamy do spełnienia misję...
Houston przyleciała do Sopotu w ostatniej chwili (pół godziny przed występem) i nieprzyjemnie zdziwiła się, że sierpniowe noce nad morzem bywają chłodne. Zdaje się, że wręcz wpadła w histerię, bo po prawie godzinnym opóźnieniu wyszła na estradę Opery Leśnej w prywatnym ubraniu (golf, dżinsy), z włosami w nieładzie (poprzedniego dnia w Bremie były prosto od fryzjera), za to w skórzanych rękawiczkach i szaliku. Zrozumiałem, że jej ubezpieczony, ale podmęczony głos znalazł się w niebezpieczeństwie. Trzeba go chronić.
Cały sopocki koncert odbył się więc pod hasłem "Chronić głos". Whitney unikała swoich największych przebojów, tych, które niegdyś zwróciły na nią uwagę świata, bo zachwycała w nich możliwościami i siłą głosu. Wolała aktualne piosenki hip-hopowe, w których łatwo zaszachrować i oddać prowadzenie melodii wspierającemu ją chórkowi oraz odwrócić uwagę słuchaczy popisami gibkiego baletu. Gdy już zdecydowała wreszcie zaśpiewać kawałek przeboju "I Will Always Love You", zrobiła to unikowo, przetykając nieliczne nuty quasi-improwizacyjnym mamrotaniem i długimi, manierycznymi pauzami. Było to tak dziwaczne, że nie wszyscy widzowie zorientowali się, iż Whitney śpiewa ich ulubioną piosenkę (notabene laureatkę wspomnianego wcześniej plebiscytu audio-tele Jedynki).
Whitney Houston była rozczarowana Polską. Okazała się dla niej zbyt zim- na - aż para wydobywała się z jej ust w czasie śpiewania. Houston kilkakrotnie prezentowała nam to zjawisko, jakby nie mogąc uwierzyć swoim oczom. Gdy więc doszło do zaplanowanej wcześniej prezentacji Bobi Kristiny, ta ostatnia wyszła w zimowej czapie i ciepłej kurtce, jakby mamusia wyekwipowała ją na podróż saniami przez Syberię. Było to trochę śmieszne, a trochę zawstydzające. Nade wszystko zaś - niepotrzebne. Posługiwanie się dzieckiem, by zdobyć sympatię widzów przy jednoczesnym oszczędzaniu głosu i unikaniu pełnego, artystycznego występu, jest swego rodzaju oszustwem. W każdym razie ja na pewno poczułem się oszukany. I straciłem wiele sympatii dla Whitney Houston.
Z badań statystycznych wynika, że Houston podobała się nam, bo oglądała ją w telewizji rekordowa liczba widzów. Więcej niż przyjazd papieża! Pragnę jednak sprostować: to, że oglądaliśmy sopocki koncert gwiazdy, nie znaczy, że się nam on podobał. Po prostu - zaciekawieni - chcieliśmy skonfrontować agresywną reklamę z rzeczywistością. Efekt był do przewidzenia: jesteśmy rozczarowani.
Więcej możesz przeczytać w 36/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.