Samotność Robinsona

Samotność Robinsona

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z KAZIMIERZEM BRANDYSEM, prozaikiem i eseistą
Stanisław Bereś: - "Przygody Robinsona" to przede wszystkim studium straszliwej samotności rozbitka - człowieka ciężko chorego, zawieszonego w stanie śpiączki pomiędzy życiem a śmiercią.
Kazimierz Brandys: - To jest bez wątpienia książka o samotności. Jednak Robinson na bezludnej wyspie był zdrowy jak byk, podczas gdy ja w czasie swojej szpitalnej odysei byłem kompletnie osamotniony duchowo i nie miałem w nikim - prócz żony - oparcia. Byłem przez dwa miesiące nieprzytomny! Od samotności ratowały mnie tylko sny. To nie była tzw. coma, czyli po polsku śpiączka, lecz sztucznie wywołany sen, za pomocą zastrzyków, w których składzie była kurara oraz środki morfinopodobne. Francuzi nazywają to sommeil artificiel. Niedawno ktoś przypomniał mi zdanie Szekspira, że "życie to fabryka snów". Na mnie to się naprawdę sprawdziło! Parę miesięcy temu minister spraw wewnętrznych Francji Chevenement wyszedł ze szpitala po podobnym przeżyciu: miał być operowany, więc dano mu zastrzyk z kurary, ale okazało się, że jest uczulony. Przez 48 godzin pozostawał w stanie śmierci klinicznej. To zresztą bardzo znana sprawa.

Kazimierz Brandys (ur. w 1916 r.) ukończył wydział prawa na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1945-1950 był współredaktorem "Kuźnicy", a później "Nowej Kultury". Jest członkiem Pen Clubu. W 1981 r. wyjechał na Zachód i osiedlił się we Francji. Głównym tematem jego twórczości są nadzieje i rozczarowania lewicującej inteligencji polskiej. Wydał m.in. powieść "Drewniany koń", cykl "Między wojnami", "Matkę Królów" (zekranizowaną w 1982 r.), "Nierzeczywistość", "Rondo", "Sztukę konwersacji", dziennik intelektualny "Miesiące" oraz eseje literackie "Charaktery i pisma".

- Czy to były takie same sny jak te, które nawiedzają nas każdej nocy?
- Te sny miały siłę jawy i niczym się nie różniły od życia. Przeżywałem te halucynacje z taką samą intensywnością jak nasze dzisiejsze spotkanie. Te sny były dokładnie tak samo realne! Tylko że ja wtedy nie mówiłem do pana, lecz rozmawiałem na przykład z marszałkiem Piłsudskim.
- We śnie rozgrywają się rzeczy poza kontrolą woli i sumienia, toteż często śni się rzeczy frywolne i nieprzyzwoite, natomiast patrząc na pana sny opisane w tej książce, odnosi się wrażenie, że zostały ocenzurowane.
- Zawsze obawiałem się literatury i filmów, które lubują się w scenach pornograficznych. Nie wiem, czy widział pan ostatnio emitowany w telewizji francuski film, w którym sceny kopulacji były już tak skomplikowane i akrobatyczne, że czułem się zakłopotany? Takich rzeczy staram się unikać. Zresztą nawet gdybym napisał coś takiego, natychmiast by mnie posądzono o pogoń za modą. Kiedy więc pyta pan, czy te moje sny, widziadła i halucynacje miały w sobie jakieś pierwiastki nieprzyzwoitości czy nawet porno, odpowiadam, że rzeczywiście nie miałem takich snów. Wszystkie były przyzwoite, z wyjątkiem jednego, który zresztą też w książce opisałem. Było to już w trzecim z kolei szpitalu, gdy po jakimś czasie okazało się, że na domiar złego mam jeszcze zgangrenowany woreczek żółciowy. Operowano mnie dosłownie w ostatniej chwili, w stanie zapalenia ropnego. Właśnie wtedy wydawało mi się, że w pokoju obok lekarze i młode pielęgniarki założyli dom publiczny. Miałem po prostu wrażenie, że co jakiś czas uchylają się tam drzwi i jakaś rozebrana dziewczyna przez szparę pokazuje czarne koronkowe majteczki. To było oczywiście przywidzenie! Był to jedyny moment porno w moich snach. W pewnej chwili zacząłem nawet myśleć, że może jestem świnia, ale na szczęście dowiedziałem się - co zresztą było dla mnie wielką pociechą - że pewien bardzo porządny i zacny inżynier elektronik, którego operowano wkrótce po mnie, zaczął krzyczeć, by żona zabrała go z tego szpitala, bo w pokoju obok lekarze założyli dom publiczny. A zatem dokładnie to samo! Widocznie któryś z podawanych nam środków miał takie działanie.
- Pan tak żywo broni się przed wpisywaniem w tę książkę treści filozoficznych, twierdząc, że zrodziło ją samo życie, tymczasem kolejny raz otrzymujemy od pana utwór, który zajmuje się fenomenem współistnienia fikcji i rzeczywistości. Dziwny to zatem przypadek...


Powtarzam z goryczą zdanie pewnego plastyka, że Panu Bogu też udały się tylko konie i wiosna

- Ale to nie było nic świadomego. W ogóle chcę podkreślić, że swoje dawne książki rozumiem dopiero teraz. O co w nich naprawdę chodziło, rozumiem dopiero wtedy, gdy one ukazują się drukiem i mogę je spokojnie przeczytać. Pisząc, mam bardzo niejasne pojęcie, co naprawdę chcę powiedzieć. Ponieważ kwestią stosunku fikcji do rzeczywistości zajmowałem się we wcześniejszych moich książkach, takich jak "Dżoker", "Rynek" i "Sztuka konwersacji", być może myli to czytelników. Zwykle mówi się, że rzeczywistość tworzy fikcję, podczas gdy ja uważam, że bywa również odwrotnie. Dowodem na to jest sytuacja w Polsce po powstaniu listopadowym, która stała się dla Mickiewicza inspiracją do napisania "Dziadów". Ten dramat jednak, a zatem fikcja zrodzona w wyobraźni wielkiego poety, wpłynęła na późniejsze pokolenia, co skończyło się zdjęciem "Dziadów" w Teatrze Narodowym w 1968 r. Utwór, którego tematem jest spisek grupki studentów przeciw caratowi, został skonfiskowany przez władze komunistyczne ponad 130 lat później, po czym aresztowano i oskarżono o próbę obalenia systemu państwowego grupę studentów. A zatem fikcja oddziałała na rzeczywistość! Tak to właśnie jest z moją literaturą.
- Jeśli prawie wszystko w tej książce jest prawdziwe, proszę zdradzić, co zostało literacko wykreowane?
- Fikcyjny jest wątek przyjaźni pomiędzy Iloną a Bereniką oraz ich wspólny wyjazd do Izraela. Reszta to rzeczywistość. Powieść zawiera naturalnie również liczne komentarze i refleksje, co jest charakterystyczne dla moich książek. Cztery tomy "Miesięcy", wznowione aktualnie przez Iskry (wcześniej ukazały się u Giedroycia w Instytucie Literackim), też łączą warstwę wspomnieniowo-anegdotyczną z bardzo dużą ilością refleksji. Ja się tutaj nieco plączę, bo mówiąc szczerze, nie mam daru opowiadania o tym, co piszę i jak piszę. Łatwiej mi odpowiadać na pytania nie związane z twórczością. Są w ogóle dwie kategorie ludzi: zdolnych do natychmiastowej, efektownej riposty i takich, którzy zaskoczeni pytaniem, zaczynają bełkotać, a trafną odpowiedź znajdują dopiero następnego dnia lub po tygodniu. Bez wątpienia należę do tej drugiej grupy. Tymczasem dziennikarze wyznają teorię, że koniecznie trzeba człowieka zaskoczyć pytaniem, bo wtedy podobno są bardziej wiarygodni. Bardzo w to wątpię. Efektowna finta? Udała mi się tylko raz w życiu, jeszcze w Warszawie przy ul. Nowowiejskiej, kiedy siedzieliśmy z żoną w domu, jedząc obiad. Nagle zadzwonił telefon. Odebrałem, po czym żona usłyszała moją odpowiedź: "Poszedł umyć ręce". Strasznie się zdziwiła, więc zapytała: "Kto dzwonił?". A ja na to: "Prosili dyrektora Piłata".
- Literatura to rodzaj takiej dziwnej aktywności, która polega na łączeniu realności z fikcją. Ta książka penetruje pogranicze pomiędzy jawą a halucynacją. A może w ten sposób próbuje pan podpatrzyć mechanizmy organizowania wyobraźni?
- Proszę nie zapominać, że urodziłem się w roku 1916, a więc mam 83 lata. Czy w tym wieku śnią się jeszcze sny erotyczne. Bardzo wątpię. Prawdopodobnie wielu lekarzy rzeczywiście może pomyśleć, że ja sobie zorganizowałem taką wyobraźniową projekcję. Zwykle nie używam takiego języka, ale dziś mogę się nim posłużyć. Otóż nie, cała moja praca podczas pisania tej książki była pracą pamięci! Próbowałem odtworzyć dokładnie to, co czułem i co się ze mną działo. Scena, w której po raz pierwszy próbowałem stanąć na nogach, a troje ludzi, w tym ładna młoda pielęgniarka o imieniu Patrycja, mnie podtrzymywało, jest dokładnym i prawdziwym opisem tego, co zdarzyło się w Defense. Wszyscy omal nie przewróciliśmy się na ziemię. Nawet to, że wisząc głową w dół zdążyłem jeszcze zauważyć bardzo zmysłowe usta jednej z pielęgniarek, też nie było zmyślone! Po prostu właśnie na to, a nie na co innego zwróciłem wtedy uwagę. Zapamiętałem i dlatego zapisałem.
- Oświadcza pan, że znudziła się panu fikcja i staje pan wyłącznie na gruncie życia. Muszę zauważyć, iż w rzeczywistości napisał pan kolejną książkę balansującą między jawą a fikcją.
- Tu rodzi się pytanie: czy można uciec od autobiografizmu? Pewien krytyk, dość inteligentny, napisał ostatnio, że teraz jest moda na literaturę autobiograficzną. Otóż słowo "moda" jest używane w znaczeniu negatywnym, tak jak moda na długie włosy, na krótkie spodnie i tego typu rzeczy. Literatura jednak to nie są krótkie pantofelki ani biust- haltery, lecz rzecz wieczna, której nie wolno nazywać modą. Literatura autobiograficzna, która w tej chwili jest bardzo chętnie uprawiana i czytana, ma za poprzedników św. Augustyna, Saint-Simona, Jana Kotta, Miłosza... A na końcu tej listy można znaleźć i mnie.
- "Przygody Robinsona" to również książka o starzeniu się. Czytając książki polskich pisarzy, można odnieść wrażenie, że jest to okres intelektualnego szczytowania i pogody gołąbków. Tymczasem na starość coraz gorzej widzimy i słyszymy, wysiadają nam nerki i serce, powstają zatory, umierają szare komórki, więc zaczynamy się męczyć jak zwierzęta, aż wreszcie mamy wszystkiego dość i zaczynamy marzyć o śmierci.
- Być może ma pan rację. To jest jednak bardzo trudna sprawa. Ale proszę wziąć pod uwagę, że w "Przygodach Robinsona" nie uciekam od tego problemu i opisuję przeżycia starego człowieka w szpitalu oraz upokorzenia, jakich musi zaznać. Ot, choćby ze strony młodych, ładnych pielęgniarek, które go myją.
- Przyznam, że zrobiło to na mnie wrażenie.
- Widzi pan więc, że jednak coś staram się robić. Z tego też powodu w "Listach do Pani Z." - przepraszam, że cytuję sam siebie - powtórzyłem z goryczą zdanie pewnego plastyka, że Panu Bogu też udały się tylko konie i wiosna.

Więcej możesz przeczytać w 36/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: