Wojna secesyjna

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kto powstrzyma krwawą rzeź w Timorze Wschodnim?
Stolica Timoru Wschodniego, Dili, płonie. W opustoszałym mieście oddziały proindonezyjskiej milicji organizują polowania na cywilów. Prześladowania nie omijają zagranicznych dziennikarzy i przedstawicieli misji Organizacji Narodów Zjednoczonych. Ulice usłane są ciałami ofiar z czaszkami roztrzaskanymi ciosami maczet. W całej prowincji trwa rzeź zwolenników niepodległości wschodniej części wyspy. Zorganizowane pod auspicjami ONZ referendum, w którym 78,5 proc. głosujących opowiedziało się za secesją, zamiast wolności rozpętało w Timorze Wschodnim totalną wojnę domową. Przywódcy opozycji apelują o zbrojną interwencję społeczności międzynarodowej, która powstrzymałaby eksterminację ośmiusettysięcznego narodu.
Mimo obaw organizatorów, referendum przebiegało nadzwyczaj spokojnie. Niemal stuprocentowa frekwencja wyborcza zaskoczyła wszystkich. W wielu miejscowościach ludność w odświętnych strojach już w nocy czekała przed lokalami wyborczymi, by zadecydować o losie swej prowincji. Ponad połowa mieszkańców Timoru Wschodniego nie umie czytać i pisać, dlatego odpowiedzi oznaczono odpowiednio flagą indonezyjską i wielobarwnym symbolem Narodowej Rady Timorskiego Oporu (organizacji skupiającej ugrupowania zwolenników niepodległości).
Oddziały lokalnej proindonezyjskiej milicji, wspieranej po cichu przez armię, liczą - zależnie od źródeł informacji - od 8 tys. do 10 tys. "funkcjonariuszy". Przez ponad pół roku przed zbliżającym się referendum terroryzowały tutejszą ludność, a teraz nie zamierzają się pogodzić z przegraną. Początkowo bojówkarze robili wszystko, by utrudnić podliczenie głosów: blokowali przejazd zmierzającym do Dili konwojom ONZ, atakowali zlokalizowaną w tym mieście główną siedzibę UNAMET. Szybko opanowali stolicę oraz znaczne tereny wiejskie. W miastach i wioskach zajętych przez ugrupowania milicyjne płoną domy. Według naocznych świadków, w pierwszym tygodnia po referendum zginęło co najmniej 170 osób, ale bardzo prawdopodobne jest, że liczba ofiar była zdecydowanie wyższa.
Uzbrojone oddziały ostrzelały i podpaliły rezydencję biskupa Carlosa Belo, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, oraz pobliską siedzibę Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, gdzie schroniło się kilka tysięcy osób. Celem regularnych ataków stał się hotel, w którym na ewakuację czekają członkowie misji ONZ i zagraniczni dziennikarze. Tysiące ludzi w panice opuściło stolicę. Międzynarodowy Czerwony Krzyż po zachodniej stronie granicy dzielącej wyspę przygotował miejsca w obozach dla 20 tys. uchodźców.
Rząd w Dżakarcie od początku niemal bezczynnie przygląda się rosnącej fali przemocy. Gdy doszło do eskalacji gwałtów, wysłał do Timoru Wschodniego specjalny oddział policji oraz dodatkowy transport 1400 żołnierzy. Ci zachowują jednak całkowitą bierność. Sąsiedzi Indonezji otwarcie rozważają możliwość zbrojnej interwencji sił pokojowych - nawet bez stosownego mandatu ONZ. "Nie możemy się spokojnie przyglądać rozlewowi krwi i nie angażować się w udzielanie pomocy" - powiedział minister spraw zagranicznych Nowej Zelandii. Jose Ramos Horta, jeden z głównych przywódców ruchu niepodległościowego, również laureat Pokojowej Nagrody Nobla, zaapelował o wysłanie w rejon konfliktu między- narodowych sił pokojowych. Wezwał także Bank Światowy do zamrożenia pomocy dla Indonezji.
Gdyby nawet udało się doprowadzić do międzynarodowej interwencji, byłaby ona możliwa najwcześniej za kilka tygodni. Choć minister spraw zagranicznych Australii twierdzi, że plany takiej misji są już gotowe, ambasada Stanów Zjednoczonych w Dżakarcie całkowicie wyklucza możliwość przeprowadzenia jej w najbliższej przyszłości. A przecież trudno sobie wyobrazić taką interwencję bez udziału Amerykanów. Nad możliwością ingerencji debatowała na specjalnym posiedzeniu Rada Bezpieczeństwa ONZ. Do Dżakarty wysłana została delegacja mająca uzgodnić z indonezyjskim rządem konkretne działania, dzięki którym uda się pokojowo wprowadzać ustalenia referendum.
Pokojowa separacja Timoru Wschodniego okaże się prawdziwym testem dla rodzącej się w bólach demokracji indonezyjskiej. Wprawdzie prezydent Jusuf Habibie jednoznacznie zapowiedział, że zaakceptuje każdy wynik referendum, ale zgodę na niepodległość prowincji musi wydać także parlament. Tutaj ogromne wpływy ma wojsko, a znaczna część generalicji obawia się, że przykład Timoru Wschodniego pobudzi ruchy niepodległościowe innych mniejszości.
Więcej możesz przeczytać w 37/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.