Dyktatura rynku

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z Rafałem Olbińskim, grafikiem
Wiesław Kot: - W Stanach Zjednoczonych zrobił pan karierę w skrajnie nie sprzyjających warunkach.
Rafał Olbiński: - Nowy Jork, w którym mieszkam i pracuję, działa jak gigantyczny magnes, ściągający zdolnych artystów z całego świata. Trudno tutaj zrobić karierę, a bodaj stać się jako tako rozpoznawalnym. Następna trudność: w USA cały czas trzeba potwierdzać swoją klasę, ponieważ nieustannie czuje się na karku oddech konkurencji - ludzi młodszych, zdolniejszych, bardziej przedsiębiorczych. I oni - mówiąc umownie - wstają do pracy wcześniej niż ja, ponieważ nęka ich ogromny głód sukcesu. Artysta zajmujący się sztuką użytkową pracuje pod nieustanną presją. W wypadku niejednego zdolnego artysty wystarczył tydzień nieobecności na rynku, by niezłe nazwisko stało się historią.
- Walka o zdobycie pozycji w Stanach Zjednoczonych to jednak doskonała inwestycja we własną karierę.
- Autorytet Nowego Jorku, który uchodzi za światową stolicę kulturalną, działa pod każdą szerokością geograficzną. Świat ma wręcz kompleks tego miasta. Jeżeli gdziekolwiek wystawia się pod szyldem artysty nowojorskiego, od razu zyskuje się większe uznanie - tylko z tego tytułu. Jeżeli w Tokio czy w Paryżu zjawiam się jako artysta z Nowego Jorku, od razu mam wyższą rangę niż miejscowi. Świat pamięta: wielka sztuka - jak poucza historia od czasów starożytnego Egiptu - zawsze była tam, gdzie znajdowały się wielkie pieniądze.


Wielka sztuka zawsze była tam, gdzie znajdowały się wielkie pieniądze

- Jaki był pański patent na to, by dać się poznać Nowemu Jorkowi?
- Trzeba się po prostu zachowywać na tyle głośno, aby cię zauważyli. W moim wypadku zadziałała mieszanina ignorancji i arogancji. Wyjeżdżając z kraju w 1981 r., byłem przekonany, że w Ameryce słyszeli o polskiej szkole plakatu, cenią nasze osiągnięcia i na nie będę się mógł powołać. Nic tego. W moim wypadku zadziałało coś odwrotnego - słabo znałem angielski i kiedy dzwoniłem do redakcji czasopism z ofertą współpracy i proszono mnie, bym w sekretariacie zostawił swoje ilustracje, mnie się wydawało, że zapraszają mnie na rozmowę albo na lunch. Zjawiałem się więc osobiście i tak nawiązywały się kontakty. Inni szeroko znani dziś plastycy zaczynali od malowania na ścianach metra, byli zamykani przez policję, a następnie dostawali się na łamy popołudniówek i tym sposobem nagłaśniali własne nazwiska. I nie ma nic wspólnego z wartością artystyczną tego, co robią. Tych pięćdziesiąt tysięcy nowojorskich artystów, którzy nigdy nie zdobędą sławy, to wcale nie są gorsi twórcy. Tyle że w Nowym Jorku sam talent to za mało. Trzeba jeszcze sprawić, by artysta stał się rozpoznawalny. Dopiero to daje niezbędną przewagę.
- Podkreślał pan wielokrotnie, że pozycję artysty w Ameryce wyznaczają media.
- Ależ to nic nadzwyczajnego - to tylko konsekwencja trendu, który rozpoczął się z początkiem wieku. Proszę pamiętać o młodym Picassie, który w celu popularyzowania własnej osoby robił sobie mnóstwo zdjęć w czasach, kiedy fotografia była jeszcze zjawiskiem rzadkim. Podobnie intensywnie swój publiczny image konstruował Salvador Dali. Andy Warhol też się nad tym napracował - kupił sobie srebrną perukę i co wieczór musiał być w jakimś klubie, z kimś znaczącym się spotkać i dać się sfotografować kolejnemu reporterowi. Często przesiadywał w tych lokalach do piątej rano, więc na dobrą sprawę nie wiadomo, kiedy miał czas pracować. Ci wybitni artyści zdawali sobie sprawę, że sztuka jest towarem i bez marketingu nikt niczego nie kupi. Poza tym w Polsce nieczęsto uświadamiamy sobie, ja- kie rozmiary w przybiera w USA kult celebrities, ludzi sławnych. Słynny aktor Anthony Quinn, który zaczął malować w wieku 76 lat, sprzedaje dziś swoje obrazy po milion dolarów.
- Przełomem w pańskiej karierze było przygotowanie okładki dla "Time Magazine" i to w wydaniu międzynarodowym.
- Z wrażenia nie mogłem spać przez tydzień, ale bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że takich autorów okładek jak ja są dziesiątki, a do mnie należało tylko pięć minut. I wtedy jasno zrozumiałem różnicę między sztuką przez duże S, gdzie mistrz sprzedaje dzieła swego wyjątkowego talentu, a plastyką użytkową, którą ja uprawiam.Wykonywanie grafiki użytkowej jest taką samą działalnością jak praca mechanika samochodowego. Trzeba na czas dostarczyć solidnie przygotowany produkt i od razu brać się za następny.W Stanach Zjednoczonych wybitni lekarze czy prawnicy zatrudniają specjalistów od public relations. Gdyby mnie było stać na zatrudnienie kogoś takiego, on odpowiadałby za to, by zorganizować mi wywiady z prasą lub wysłać mnie na takie przyjęcie czy kolację, na której dobrze byłoby się pokazać myśląc o mojej przyszłej karierze. Nie ukrywam, że zależy mi na tym, by moja twórczość nie była tylko zjawiskiem sezonowym - jest o mnie głośno, ponieważ udało mi się trafnie zilustrować zjawisko, które jednak ze sztuką nie ma nic wspólnego. Tymi środkami, jakie wypracowałem, chciałbym stworzyć prace mogące trafić nie tylko na okładki czasopism, ale też do muzeów.
- Ale pozostanie pan przy swoich pogodnych surrealistycznych wizjach związanych z przedmiotami, drzewami i ludźmi, którzy przechodzą w siebie nawzajem albo rozwijają się w malownicze wstęgi.
- Z dwóch powodów - tak. Przede wszystkim dlatego, że jestem niewolnikiem własnych wizji. Klienci, którzy zamawiają kolejne obrazy, oczekują, że otrzymają dzieło z podtekstem surrealistycznym. Z drugiej strony - po prostu lubię malowany przez siebie świat, wędruję po nim i na razie się nim nie znudziłem. A poza tym zawsze chciałem zostać pisarzem, a malowanie świata, który jest niejednoznaczny, sytuuje się bardzo blisko literatury.
- Zakres swobody twórczej przy projektowaniu okładek dla amerykańskich pism określa pan na 50 proc.
- To prawda. Także plakat przygotowany przeze mnie dla "Wprost" powstał na podstawie jednego z kilkunastu szkiców, które przedstawiłem redakcji. Mało tego, czułem się zobowiązany do respektowania wskazówek podsuwanych mi na bieżąco. Proszę zwrócić uwagę na motywy przewodnie - młoda osoba, dla której otwiera się karta nowego tysiąclecia, patrzy w przyszłość, a ta sytuuje się gdzieś w kosmosie. Za sobą ma ugrupowany symbolicznie dorobek kulturalny i cywilizacyjny całego globu. Jeżeli przyspieszenie w rozwoju ludzkości będzie tak silne jak obecnie, to kto wie, czy ta wizja okaże się tak bardzo nowatorska, jak się wydaje w tej chwili.
- Czy pozycja na rynku sztuki użytkowej oznacza także karierę finansową?
- Jeżeli chodzi o finanse, to osiągnąłem w tym zawodzie to, co można osiągnąć. Nie oznacza to jednak jakiejś fortuny. Należę do czołówki nowojorskich ilustratorów i zarabiam jak niezły adwokat czy lekarz.
- Utrzymuje pan w Nowym Jorku kontakty z rodakami, którzy tam odnieśli sukces?
- Utrzymuję kontakty z tymi rodakami, którzy są mi bliscy - niezależnie od tego, czy odnieśli sukces. Ale oczywiście wszystkim sukcesu życzę, wtedy przynajmniej przy spotkaniu z nimi to nie ja będę musiał płacić za lunch.

Więcej możesz przeczytać w 42/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.