Pani doktor miłość

Pani doktor miłość

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wnioski na temat wpływu miłości na stan zdrowia są tak przekonujące, że amerykańskie kasy chorych pokrywają koszty udziału pacjentów w specjalnych grupach terapeutycznych
Każdego dnia robimy wszystko, aby w jak największym stopniu uzależnić się od cywilizacyjnych osiągnięć. Im więcej ich wokół nas, tym pewniej stąpamy po ziemi. Wydajemy się sobie lepsi i godni podziwu. Prawie wszystko już otwiera się pilotem, sensory decydują o szybkości gotowania zupy i coraz rzadziej jesteśmy poza zasięgiem komórki. Także on czy ona swój męski lub kobiecy wdzięk umiejętnie podbudowują kolejnymi gadżetami - cywilizacyjnymi pigułkami na wszystko. Na brak owłosienia i jego nadmiar, na kolorowe sny i pogodne myśli, na miłość i jej brak, na chorobę i ucieczkę przed śmiercią.
Niestety, nie na wszystkie niepokoje duszy i niedomagania ciała możemy dostać receptę. Tak jak nie ma recepty na miłość, chociaż najbardziej powszechne jej wyobrażenie opiera się na altruizmie. Kojarzy się ona z ofiarą, stanowiąc wdzięczny temat tkliwych romansów dla "ubogich", ale jak się okazuje - nie tylko dla nich. Książka amerykańskiego kardiologa Deana Ornisha "Miłość i przetrwanie. Uzdrawiająca moc intymności w świetle nauki" nie schodzi z europejskich list bestsellerów. Jej teza poraża prostotą: sami dla siebie i swoich bliskich jesteśmy najlepszymi lekarzami. Dopiero naukowe udokumentowanie koncepcji robi na czytelniku wrażenie. Nie ma to jak czarne na białym. Ornish dowodzi, że nawet najcięższych chorób można uniknąć, a w najgorszym razie próbować dać sobie z nimi radę, gdy ktoś z najbliższego otoczenia obdarza nas prawdziwym uczuciem. "Samotność, wyizolowanie i emocjonalna pustka są dla nas tak samo groźne jak nikotynowy nałóg, stres i genetyczne uwarunkowania". Wnioski Ornisha brzmią tak przekonująco, że już kilkadziesiąt amerykańskich kas chorych pokrywa koszty związane z udziałem pacjentów w specjalnych grupach terapeutycznych.
"Zanim postawię diagnozę, chcę wiedzieć, jak wygląda życie małżeńskie pacjenta" - mówi Andreas Zeiher, dyrektor kliniki uniwersyteckiej we Frankfurcie. "Rozstanie i ciągłe małżeńskie kłótnie to wystarczający powód, żeby mieć zawał serca. Jednak niedobór miłości to dopiero największe zagrożenia dla zdrowia człowieka lat dziewięćdziesiątych". Uczeni z Yale University dowiedli, że "miłość i wsparcie żony jest ważnym czynnikiem kompensującym, wyraźnie zmniejszającym ryzyko anginae pectoris". Podobnie jest w wypadku wrzodów żołądka. Mężczyźni odpowiadający lekarzowi: "żona mnie nie kocha" mieli trzy razy więcej wrzodów niż ci, którym żona okazywała miłość i wsparcie. Miało to wyraźniejszy wpływ na nasilenie choroby niż palenie, wiek, ciśnienie krwi, stres w pracy i inne czynniki. Szanse przeżycia chorych na raka kobiet malały, gdy miały poczucie osamotnienia w związku. Już w latach czterdziestych badacze z amerykańskiej John Hopkins Medical School sprawdzali hipotezę, czy jakość relacji międzyludzkich może mieć wpływ na rozwój raka. "Niestety nie zawsze najbardziej potrzebujący wsparcia, jakie zapewnia dobre harmonijne małżeństwo, mogą z niego skorzystać". Zdarzyć się może, że wcześniejsze okoliczności, na przykład dalekie od beztroskiego dzieciństwo, osłabiają zdolność do stworzenia bliskiego związku. Ornish pisze, że "czasami obezwładniające wcześniejsze negatywne doświadczenie, na przykład w relacjach z rodzicami, uniemożliwia rozwinięcie zdrowego poczucia własnej odrębności i szacunku dla siebie, a są to atuty, dzięki którym później łatwiej jest nam stawić czoło trudnościom".
Doktor Ornish wymienia kilka sposobów osiągnięcia tak pomocnego w sytuacjach stresowych małżeńskiego szczęścia: gdy się już kłócimy, róbmy to z wyczuciem. Jeśli chcemy partnera do czegoś przekonać, nie starajmy się go przy tym zranić. Nauczmy się wyrzucać z siebie to, co nas gnębi, poddawać się - gdy czujemy taką potrzebę - indywidualnej psychoterapii albo szukajmy grupowego wsparcia. Nawet ci, którzy się kłócą, mają się lepiej niż ci, co najwyżej mogą się podroczyć z własnym odbiciem w lustrze. Wiele dobrego może również zdziałać medytowanie i obdarowywanie uczuciami innych. Zwłaszcza jeśli jest altruistyczne. Harvey Zarren, profesor medycyny klinicznej na Uniwersytecie Tufts w Bostonie, zwierzył się autorowi książki: "W najgorszą frustrację wpadam zawsze na widok nowego artykułu o pracach nad pigułką, dzięki której ludzie nie musieliby pracować nad swoimi emocjami. Chodzi o to, żeby pozbawić nas autentyczności. Zawsze, gdy uczeni wyskakują z czymś takim, co pozwala ludziom zachowywać się w stary sposób - wziąć pigułkę, żeby nie brać odpowiedzialności za własny rozwój - wiem, że przyniesie to zły efekt". Chyba że będzie to pigułka na miłość. Altruistyczną.
Więcej możesz przeczytać w 43/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.