Wojna kontynentalna

Wojna kontynentalna

Dodano:   /  Zmieniono: 
W Gomie, ostoi rebeliantów na wschodzie Konga, już raz zaczęło się powstanie: to stamtąd w październiku
1996 r. ruszyli bojownicy z plemienia Banyamulenge, aby pokonać prezydenta Mobutu Sese Seko, który wydawał się władcą absolutnym państwa, wówczas jeszcze zwanego Zairem.
W Gomie, ostoi rebeliantów na wschodzie Konga, już raz zaczęło się powstanie: to stamtąd w październiku
1996 r. ruszyli bojownicy z plemienia Banyamulenge, aby pokonać prezydenta Mobutu Sese Seko, który wydawał się władcą absolutnym państwa, wówczas jeszcze zwanego Zairem. Po ośmiu miesiącach walk udało im się odsunąć od władzy dyktatora, łupiącego ich kraj przez 32 lata. Jednym z przywódców tamtego powstania był Laurent Desire Kabila, który w niespełna piętnaście miesięcy od objęcia władzy musi stawić czoło swoim byłym sojusznikom.
Spokrewnieni z Tutsi Banyamulenge czują się oszukani przez obecnego prezydenta. Chcą go usunąć, korzystając z pomocy sąsiedniej Rwandy, Ugandy i Burundi. Na pomoc Kabili swoje wojska wysłały natomiast Zimbabwe, Angola i Namibia. Wojna domowa pomiędzy oddziałami wiernymi prezydentowi a powstańcami trwa już od początku sierpnia. W ubiegłym tygodniu walki rozgorzały także w stolicy kraju Kinszasie. Trzeciemu co do wielkości państwu Afryki, którego obszar jest niemal dwukrotnie większy od Europy Zachodniej, grozi rozpad. Wszyscy najbardziej obawiają się efektu domina - interwencja państw sąsiednich grozi umiędzynarodowieniem konfliktu, a nawet kontynentalnym starciem bloków państw wschodnio- i południowoafrykańskich.
Gdy 17 maja 1997 r. obalono znienawidzonego Mobutu, a prezydentem Konga został popularny przywódca rebeliantów Kabila, wszyscy mieli nadzieję na szybką sanację zrujnowanej gospodarki kraju. Wkrótce okazało się jednak, że z nowej sytuacji korzyści zaczęli czerpać przede wszystkim przedstawiciele ludu Luba, zamieszkującego południową Katangę, skąd pochodzi Kabila. W chwili wybuchu powstania pięciu najważniejszych członków rządu, szef banku centralnego i prokurator generalny wywodzili się z Luba. Syn Kabili, Joseph, jest szefem sztabu generalnego, córka - szefową jednego z banków, kuzyn - ministrem spraw wewnętrznych, a siostrzeniec nowego przywódcy państwa - ministrem sprawiedliwości. Kabila stworzył także milicję, w której skład wchodzili wyłącznie jego współplemieńcy. Swoimi poczynaniami wyraźnie kopiował dyktatorskie rządy Mobutu Sese Seko.


Wojna domowa w Kongu może się przerodzić w międzynarodowy konflikt na południu Afryki

Deogratias Bugera, przywódca powstańców i były sojusznik Kabili, tak tłumaczył dziennikarzowi "Neue Zürcher Zeitung" powody obecnego buntu: "Zrobiliśmy z Kabili szefa AFDL (Demokratycznego Sojuszu na rzecz Wyzwolenia Konga-Zairu), gdyż był on wiarygodny, sprawiał dobre wrażenie, potrafił prowadzić postępowe dyskusje i dowiódł, że jest przeciwnikiem Mobutu. Dopiero później zauważyliśmy, że ten człowiek nieustannie kłamie. Okazało się też, że już od samego początku defraudował pieniądze, które otrzymywaliśmy od przywódców innych państw w regionie, aby usunąć Mobutu".
Kabila nie tylko zawiesił działanie niektórych, krytycznych wobec jego poczynań, partii, ale pozamykał także swoich oponentów. Bugera przypomniał między innymi losy Tala Ngai, byłego ministra finansów. Gdy na jednym z posiedzeń rady ministrów zwrócił on uwagę, że 70 proc. dochodów państwa wypływa z kasy nieoficjalnymi kanałami, następnego dnia został wtrącony do więzienia. Zdaniem Bugery, już w lipcu ubiegłego roku zamierzano odsunąć prezydenta od władzy, lecz wpływowi politycy zagraniczni popierali Kabilę. Uważali, że nie ma nikogo, kto mógłby go zastąpić. Tymczasem - jak twierdzi Bugera - zamieszkujące ten region plemiona nie mają żadnych problemów z sobą, jedynie niektórzy politycy sądzą, że mogą one czerpać korzyści ze sztucznie podsycanych konfliktów: "Nasze ludy nie znają granic, to politycy i intelektualiści im je narzucają". Powstanie przeciwko prezydentowi Kabili ujawniło nieporozumienia także we Wspólnocie Rozwoju Państw Południowoafrykańskich (SADC). Tylko część członków wspólnoty popiera interwencję militarną w Demokratycznej Republice Konga. Przeciwny jest jej na przykład prezydent RPA Nelson Mandela. Wiadomo przy tym, że nikt w regionie nie jest w stanie samodzielnie zaprowadzić pokoju w dawnym Zairze, a tym bardziej bez pomocy Republiki Południowej Afryki. Wojna domowa w Kongu już podzieliła kontynent na kilka obozów. Urzędującego prezydenta Kabilę wspiera Sam Nujoma z Namibii, Robert Mugabe z Zimbabwe oraz Jose Eduardo dos Santos z Angoli. Ci trzej przywódcy są jednocześnie przedstawicielami "starego porządku" na kontynencie. Rebeliantów popierają natomiast przywódcy Rwandy i Ugandy - Pasteur Bizimungu i Yoweri Museveni. Reszta Afryki i całego świata przygląda się na razie sytuacji. Nikt nie chce rządów skorumpowanego Kabili, wszyscy jednak boją się dezintegracji olbrzymiego Konga. Ufności nie budzą też powstańcy, którzy dążą - jak się przypuszcza - do stworzenia w sercu Afryki państwa rządzonego przez plemię Tutsi.
W atmosferze chaosu każdy stara się zrealizować przede wszystkim własne cele. Zimbabwe zdecydowało się na militarną pomoc Kabili, aby odzyskać pożyczone mu pieniądze. Gdyby prezydent stracił swój urząd, przepadłoby ok. 80 mln USD za broń dostarczoną podczas ubiegłorocznej wojny z ówczesnym dyktatorem Mobutu. Poza tym Zimbabwe znajduje się teraz w najgłębszym od czasu uzyskania niepodległości w 1980 r. kryzysie gospodarczym i politycznym. Mugabe mógłby więc zyskać na chwilowym odwróceniu uwagi od sytuacji wewnętrznej we własnym kraju. Gdy jednak w ubiegłym tygodniu władze Zimbabwe postanowiły wysłać do Konga dodatkowe wojska, przypuszczono ostry atak na prezydenta. Zarzucono mu, że niepotrzebnie wysyła żołnierzy na śmierć. Innymi racjami kieruje się natomiast Angola. Rząd w Luandzie obawia się, że Kongo stanie się schronieniem dla angolskich rebeliantów z ruchu UNITA.


Wojna domowa w Kongu

W latach 1876-1879 znaczne obszary w dorzeczu rzeki Kongo podbiły wojska belgijskie. W 1885 r. w rezultacie konferencji berlińskiej utworzono tam tzw. Wolne Państwo Kongo połączone unią personalną z Belgią. W latach 50. zaczął się tam rozwijać ruch niepodległościowy - najpierw powstało Stowarzyszenie Plemienia Bakongo, a później Kongijski Ruch Narodowy pod przewodnictwem Patrice?a Lumumby. W 1960 r. niepodległa republika federacyjna Konga została członkiem ONZ. W tym samym roku wybuchła pięcioletnia wojna domowa, w wyniku której oderwała się Katanga (najbogatsza prowincja kraju) i Kasai. Pod koniec 1960 r. pucz przeciwko Lumumbie zorganizował wchodzący w skład jego rządu gen. Sese Seko Mobutu. Rok później generał stanął na czele junty wojskowej, która obwołała prezydentem J. Kasavubu. W 1965 r. po kolejnym zamachu stanu Mobutu został prezydentem, zdelegalizował wszystkie partie i upaństwowił najważniejsze działy gospodarki. Za jego rządów nazwę państwa zmieniono na Zair. Mobutu uciekł z kraju w maju 1997 r. pod presją sojuszu sił demokratycznych. Nowym prezydentem Konga został przywódca rebeliantów - 56-letni Laurent Desire Kabila. Choć Demokratyczna Republika Konga posiada ogromne zasoby surowców mineralnych i energii wodnej, pozostaje jednym z najbiedniejszych krajów świata. Niestabilność polityczna często była powodem wybuchu kryzysów gospodarczych. Na początku lat 90. spośród ponad 40 mln mieszkańców kraju ok. 17 mln cierpiało z powodu niedożywienia, a miliardowe kwoty uzyskiwane z eksportu surowców wpływały na prywatne konta.



Koła rządowe utrzymują wprawdzie, że prezydent kontroluje sytuację, niemniej Laurent Kabila nie nocuje już w swoim Marmurowym Pałacu. "Ze względów bezpieczeństwa" przeniósł się do stolicy położonego po drugiej stronie rzeki Konga-Brazzaville. Mieszkańcy pięciomilionowej Kinszasy dzielnie stoją jednak po stronie prezydenta. W wyłapywaniu rebeliantów wojsku pomagają cywile, nawet dzieci. Gorzej jest w innych częściach kraju. Każdego dnia podawane są nowe liczby ofiar. Do największej masakry doszło dwa tygodnie temu we wschodniej części Konga, gdzie zginęło ponad 200 ludzi. Wcześniej rebelianci zabili kilkadziesiąt osób w misji katolickiej w prowincji Kivu. Liczne ofiary przynoszą bombardowania miast zajętych przez rebeliantów, prowadzone przez lotnictwo Angoli i Zimbabwe.
Tymczasem świat wciąż bezczynnie przygląda się wojnie domowej w Demokratycznej Republice Konga. Bezradna jest nie tylko Wspólnota Rozwoju Państw Południowoafrykańskich, ale także Organizacja Jedności Afrykańskiej i ONZ. Do kolejnej interwencji na Czarnym Lądzie nie kwapią się też zajęte terrorystycznymi atakami na swoich obywateli Stany Zjednoczone. Tradycyjnie już rozkładają ręce Europejczycy. Do rozwiązania kryzysu w środkowej Afryce włączyła się tylko Francja, która pilnuje swoich interesów na tym kontynencie. Minister spraw zagranicznych Hubert Vedrine zaproponował w ubiegłym tygodniu zwołanie konferencji pokojowej, w której oprócz Konga brałyby udział inne państwa z południowej i wschodniej Afryki. Z podobną inicjatywą wystąpił prezydent Mandela; zamierza zorganizować szczyt czternastu członków Wspólnoty Rozwoju Państw Południowoafrykańskich. Czy zdołają oni jednak zapobiec rozpadowi Konga, a wraz z nim destabilizacji w całym regionie?



Więcej możesz przeczytać w 36/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.