Grand Tour

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polski homo viator musi przebyć etap, przez który przechodzi każdy wygłodniały i spragniony wędrownik
"Wielka Podróż" Richard Lassels w książce "Voyage of Italy" z 1670 r.

Młodzi arystokraci angielscy obok ukończenia jednej z prestiżowych uczelni obowiązani byli już wtedy odbyć Grand Tour. Służył on otrzaskaniu się w dziwnym pozaangielskim świecie, zapoznaniu się z inaczej niż na Wyspie urządzonymi instytucjami publicznymi, stanowił poza dobrym urodzeniem jedną z niezbędnych przepustek do wejścia w krąg angielskiego establishmentu. Nie tacy byli głupi ci Anglicy ponad 300 lat temu... Swoją drogą, warto nie zapominać o naszych polskich peregrynacjach w tamtych czasach. Może różniących się od modelu brytyjskiego, bo nasz rodzimy Grand Tour nierzadko opierał się na sieci ówczesnych europejskich uniwersytetów i jeśli nawet polscy dandysi nie zawsze długo na tych uniwersytetach miejsca zagrzewali, to przecież jakaś wiedza im się w podgolonych głowach zachowała, a modę na uniwersytety wolno zakwalifikować do tzw. pozytywnego snobizmu. Od kilku lat lektura prasy polskiej, zwłaszcza wiosenno-letniej, może służyć za przyspieszony kurs geografii dla eksternistów. Ilu ludzi wiedziało wcześniej, gdzie leży Ibiza, odróżniało Cote d?Azur od Costa Brava, a może nawet Wyspy Kanaryjskie od Wysp Wielkanocnych? Nie mówię oczywiście o Hameryce lub o Saksach, bo ta geografia bliższa była tabelom kursów walut niż klasycznej kartografii. Czasem ktoś przechowywał nawet w pamięci te nieskomplikowane informacje z czasów szkolnych. Ale że pamięć nie używana bywa zawodna, co komu było po tych mądrościach, gdy i tak nosa poza Polskę nie wyściubił przez życie całe... Dziś - jeśli nawet brakuje tych "paru milionów" na egzotyczne podróże - świadomość sąsiadowania z otwartym światem tak bardzo zmienia sposób myślenia, że również osoby pozbawione osobistej szansy zanurzenia się w tym świecie dowiadują się o nim nieporównanie więcej, niż to przez całe lata bywało. Że podróże kształcą - o tym wiadomo od dawna. Że kosztują - tego doświadczamy teraz. Kto z pokolenia dzisiejszych dwudziestolatków pamięta istny przewrót kopernikański w czasach, gdy zamiast przysługujących posiadaczowi paszportu 5 dolarów na głowę nagle wolno było kupić raz na dwa lata 100 dolarów w celu odciążenia zagranicznych krewnych i znajomych fundujących nam dotychczas każdą babkę klozetową i każdy bilet na metro (na metro nie na "Metro"!). Sam już przestaję wierzyć, że tak mogło być - pewno mi się śniło. I tylko zostaje pytanie, w jakim stopniu wykorzystamy wolność, która się przed nami otwarła. Na ile staniemy się społeczeństwem Club Mediterrane, kontentując się ciepłym piaskiem i lazurowym morzem, a na ile wydamy ciężko zarobione miliony na nasz polski Grand Tour. Polski homo viator musi pewno przebyć etap, przez który przechodzi każdy wygłodniały i spragniony wędrownik. Musi wypić pierwszą napotkaną wodę nawet z niepewnego źródła, musi najeść się pierwszą strawą, choćby podejrzaną. Potem musi swoje odchorować, zanim zacznie naprawdę korzystać z wolności do podróżowania. Zaspokajanie pierwszego pragnienia i pierwszego głodu - oto cechy naszych łapczywych podróży. Jest tak jak z innymi naszymi inwestycjami. Względna łatwość zaciągnięcia kredytu na samochód - oto źródło coraz lepiej prezentującego się polskiego parku samochodowego, choć dałoby się znaleźć potrzeby pilniejsze i racjonalniejsze. Ale po samochodach przyjdą mieszkania i komputery, a po wakacjach na Majorce przyjdą studia - choćby przez semestr - na zagranicznych uniwersytetach. Taka jest ludzka natura i taka jest kolej rzeczy w społeczeństwie, które po długim poście wraca na szlaki swej Wielkiej Podróży.
Więcej możesz przeczytać w 34/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.