Królestwo izolacji

Królestwo izolacji

Dodano:   /  Zmieniono: 
W Bhutanie nie ma turystów i telewizji
Chłodne, ostre powietrze w Thimphu (2300 m n.p.m.), stolicy państwa i jedynej podobnej do miasta osadzie w tym kraju. Stoję na głównym skrzyżowaniu ulic, gdzie znikomym ruchem kołowym dyryguje policjant. Bhutan należy do ONZ, ale na obszarze równym powierzchni Szwajcarii nie ma żadnych automatycznych świateł ulicznych. Przechodnie ospale przesu- wają się poboczem i chodnikami (jeżeli są), zaglądają do ponumerowanych sklepików o małych okienkach, gdzie leżą i wiszą towary niemal wyłącznie pochodzenia indyjskiego; tylko czerwony ryż wyprodukowano na miejscu. Nieliczne samochody, w większości dżipy i terenowe ciężarówki, parkują w miejscach starannie oznaczonych białą linią. Niemal wszyscy ubrani są tutaj tradycyjnie - kobiety w sukienki kira, mężczyźni w kolorowe "szlafroki" go z białymi wywiniętymi mankietami. Jeżeli ktoś się śmieje, to nie ze mnie, lecz do mnie. Ani śladu ksenofobii! Panuje życzliwość, wymieniane są pozdrowienia. Ludzie ochoczo pozują do zdjęć. Domy mają płaskie dachy, niemal wszystkie utrzymane są w jednolitym stylu, w nielicznych jest więcej niż dwie kondygnacje. W oddali przymglone grzbiety białych Himalajów. Każdego obieżyświata przybywającego do Bhutanu najbardziej ekscytuje izolacja królestwa. By przekroczyć granice państwa wciśniętego między Chiny a Indie, trzeba pokonać bariery biurokratyczne (zdobyć wizę), finansowe (obowiązek wydania 200-240 dolarów dziennie), komunikacyjne (funkcjonuje tam tylko jedno lotnisko z lokalną linią oraz jedna szosa z praktycznie jednym normalnym przejściem granicznym). Władze ustaliły, że do ich kraju może przybywać 5 tys. zagranicznych turystów rocznie i ściśle przestrzegają tego ustalenia. W Bhutanie czas się zatrzymał, dokładniej - został zatrzymany. Istnieją na świecie krainy dzikiej przyrody i pierwotnej ludności, ale nie ma państw, które świadomie i dobrowolnie chcą żyć w odosobnieniu, rezygnują nawet z takich osiągnięć cywilizacji, jak telewizja. Bhutan własnej TV nie ma, a obcej odbierać nie wolno, zresztą nie widać anten telewizyjnych. Lokalny program radiowy - w trzech językach - nadawany jest przez pięć godzin w ciągu doby. Dozwolone jest wideo, w wypożyczalniach oferuje się spory wybór filmów indyjskich. Mimo że wysoko ustawiono barierę przed napierającą zewsząd cywilizacją, ona jednak przenika. Docierają do mnie dźwięki muzyki techno, ulicą przejeżdżają japońskie motocykle. Spod strojów narodowych wystaje niekiedy skrawek europejskiej lub amerykańskiej garderoby. Ale dżinsów nikt nie nosi, nawet młodzież jakby ich nie znała - za ich przywdzianie można zapłacić karę w wysokości 100 ngultrum (równowartość 100 rupii indyjskich). Żeby było trochę śmiesznie, do tradycyjnego go można nosić europejskie podkolanówki i dowolne buciki, a nawet adidasy. Cywilizacja atakuje więc ludzi od dołu... Budzi się jednak podejrzenie: czy władze są do końca konsekwentne? Przechodzących, może dziesięcioletnich chłopców pytam o adres księgarni - odpowiadają mi po angielsku; tego samego dnia ktoś informuje mnie, że nauka tego języka jest w szkołach obowiązkowa. Po co, skoro Bhutan odcina się od świata? W nieodległej przeszłości było kilka takich miesięcy, kiedy państwo szeroko otworzyło granice. Dość szybko ujawniono, że wiele świątyń i klasztorów zostało pozbawionych przedmiotów kultu i sztuki historycznej wartości, gwałtownie wzrósł alkoholizm, pojawiła się prostytucja, po ulicach zaczęli krążyć narkomani. Granice ponownie uszczelniono. Przykład pobliskiego ogołoconego z bezcennych dokumentów kultury Nepalu, w którym cywilizacja zaatakowała wielowiekowe obyczaje, podziałał na Bhutan mobilizująco: "Nie chcemy waszych pieniędzy i dobrodziejstw, zostawcie nas w spokoju!". Decyzje władz, przede wszystkim króla, poparła ogromna większość mieszkańców. Miałem okazję rozmawiać z młodym księciem Dasho Ugyen Tsechupem, bratem czterech sióstr-żon króla Bhutanu, 44-letniego Jigme Singye Wangchuka. Inteligentny i wykształcony książę w ciekawy sposób omawiał sytuację swego wyjątkowego kraju, wspominał o trudnych stosunkach z Indiami, których wojska za zgodą Bhutanu obsadziły granicę z Tybetem. W pewnym momencie oświadczył: "Jakoś sobie w naszym państwie poradzimy. Obyśmy tylko zdołali nie dopuścić do rozwoju turystyki!". Z Paro, jednego z czterech liczących się miasteczek państwa, pojechałem samochodem do stolicy. Po niewielu kilometrach wjechaliśmy na główną szosę prowadzącą od przejścia granicznego z Indiami do Thimphu, a potem do Punakha blisko środka kraju. Tę szosę zbudowano z pomocą Indii w 1962 r., nazywa się ją "drogą życia". Niektórzy w historii Bhutanu wyróżniają dwa etapy: "przed szosą" i "po szosie". Chciałoby się opiewać urodę tych stron. Lasy zajmują ponad połowę terytorium kraju. Wspaniałe wysokie cyprysy (narodowe drzewa Bhutanu), eukaliptusy, rododendrony. Pola uprawne często znajdują się na malowniczych tarasach - jest to kraj rolniczy i żyje z płodów ziemi. Głębokie parowy rzeczne, malownicze przełomy. Wiszące mosty, niektóre wielce leciwe. Świątynie, flagi modlitewne, klasztory, mnisi. Częściej widzi się człowieka pogrążonego w zadumie, kontemplacji niż zajętego pracą. Są tu setki klasztorów, świątyń, dzongów (świątyń-fortec); w 1988 r. wiele z nich zamknięto dla wizyt cudzoziemców, natomiast w otwartych nie wolno fotografować wnętrz. Chyba że się dobrze zapłaci, jak uczynił to Bertolucci - w jednym z klasztorów Paro nakręcił w 1992 r. głośny film "Mały Budda". Nocą można spotkać w Thimphu brązowego niedźwiedzia przy śmietniku, a ulicę przebiega niekiedy wielki czarny kot, który okazuje się panterą. W nazwach, malowidłach, symbolach pełno jest smoków. Wielką rolę odegrał kiedyś w tym kraju latający tygrys. Na jego grzbiecie przybył do miejsca, gdzie dziś znajduje się klasztor Taktshang, wielki guru Rimpoche. W VIII w. pierwszy "przywiózł" do Bhutanu buddyzm. Dziś tzw. tantryczna forma buddyzmu Mahayana jest religią państwową. Do Taktshang, małego kompleksu klasztorów zawieszonych wysoko na skałach w północno-zachodnim dystrykcie Paro, dotarłem z trudem - pieszo i na grzbiecie konia. Kontakt klasztoru ze światem jest bardzo słaby, ludzi nie ściągają tutaj ziemskie atrakcje - przybywają, by zanurzyć się w najgłębsze warstwy ducha. Ustalono, że czas medytacji wśród wysokich skał wynosi trzy lata, trzy miesiące, trzy tygodnie i trzy dni. Po tym okresie samotności i rozmyślań pustelnik powraca do świata wzbogacony o wartości niematerialne. Uczucie szacunku dla tego odosobnienia zakłóca nieco informacja, że przed laty kontemplował tu Shoko Asahara, przywódca japońskiej sekty Najwyższa Prawda, odpowiedzialnej za zbrodniczy zamach w tokijskim metrze. Bhutan jest krajem mnichów. Czerwień dominuje w "krajobrazie ludzkim". W państwie żyje 3,5 tys. mnichów i 250 mniszek, opłacanych przez rząd, i 3 tys. nie subsydiowanych (w tym dzieci powyżej piątego roku życia). Jest także 15 tys. gomcheus, osób półświeckich żyjących z rodzinami - rozpoznaje się ich po dłuższym go. Są również lamas, biegli w sprawach religii, odgrywający ważną rolę w odległych wioskach. W kraju mnóstwo jest świątyń i chortensów (rodzaju naszych świątków), wraz z modlitewnymi flagami sprawiają wrażenie, że buddyzm jest wszędzie. I chyba jest, choć tu i ówdzie w towarzystwie komputerów, którymi podobno z niechęcią posługują się urzędnicy w dzongach. Bhutan nigdy nie był kolonią. W drugiej połowie XVIII w. doszło do konfliktu z Anglikami władającymi Assamem i Bhutańczycy utracili na południu urodzajny pas Duar. Od 1907 r. istnieje monarchia i całkowita świadomość narodowej tożsamości. Zadziwiająca symbioza zachodzi między religią a władzą - w dzongach i innych budynkach kapłani urzędują po sąsiedzku z funkcjonariuszami państwowymi. W ceremoniach religijnych i festiwalach występują pospołu. W Punakha widziałem, jak Je Khenpo, naczelny kapłan Bhutanu, nim wsiadł do luksusowego dżipa, dostojnie schodził po wysokich schodach świątyni, poprzedzany przez mnicha klaszczącego w dłonie, a później uśmiechnięty stał w grupie urzędników na pobliskiej łące, gdzie odbywało się Święto Pokoju. Nie widziałem w Bhutanie ani jednego żebraka czy pijaka. Nie ma złodziei; gdy w którymś sklepiku wydawało mi się, że ukradziono mój portfel, sprzedawca oświadczył prawie z rozbawieniem: "W naszym kraju, proszę pana, nikt nie kradnie, musiał go pan zgubić". Okazało się, że portfel leżał w pobliżu na ulicy, ktoś podbiegł i podał mi go. Czy taki kraj ma szanse ocaleć? Czy enklawa między wielkimi, skłóconymi z sobą potęgami może się ostać? Czy Bhutan obroni się przed agresją cywilizacji? Książę Dasho Ugyen Tsechup należy do optymistów: "Naród jest zjednoczony i solidarny. Państwo utrzymuje się dzięki eksportowi energii elektrycznej do Indii, ludzie mają dostatek płodów rolnych. Co z tego, że Bhutanu nie uznaje się za demokrację, skoro ona w rzeczywistości istnieje - monarchia może być najlepszym lub najgorszym systemem politycznym, wszystko zależy od władcy. Nasz król jest mądry i łaskawy, powszechnie kochany. Byle masowa turystyka nie spadła nam na głowę!". 


Więcej możesz przeczytać w 34/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.