Próba ognia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ile jest warta polska armia
W 1. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego "Warszawa" koło Mińska Mazowieckiego (tym samym, do którego należała rozbita 11 listopada tego roku iskra) latają wszystkie (22) najnowocześniejsze myśliwce MiG-29, jakimi dysponuje nasze lotnictwo. Sprawnych jest jednak zaledwie siedem maszyn. Pozostałe stoją w warsztatach naprawczych, choć część z nich nie kwalifikuje się nawet do remontu. W rzeczywistości jest jeszcze gorzej: codziennie do lotów przygotowywane są jedynie dwa myśliwce. - Każdy pilot chciałby przyjść na lotnisko i ujrzeć gotową do lotu maszynę. Niestety, często okazuje się, że jest tylko jeden samolot albo żadnego, bo sprawna przed godziną maszyna akurat się zepsuła - mówi podpułkownik Zbigniew Dąbrowski, pilot z Mińska Mazowieckiego, pełniący obowiązki zastępcy dowódcy pułku. Przykład lotnictwa pokazuje, ile jest warte polskie wojsko.

Eksperci NATO uważają, że 180-tysięczna polska armia mogłaby bronić zaledwie 3 proc. powierzchni kraju lub kilku miast. Od zakończenia II wojny światowej wojsko polskie nie było poddane żadnej bojowej próbie. Zachodni eksperci obawiają się, że nasza armia jest w tej chwili gorzej przygotowana do obrony niż w 1939 r. Polska jako członek Układu Warszawskiego nie miała własnej doktryny militarnej: nasze terytorium miało być tylko korytarzem, którym przesuwałyby się atakujące wojska sowieckie i formowały armie drugiego rzutu. Struktura armii - rozbudowa wojsk operacyjnych zamiast jednostek obrony terytorialnej - przesądzała o tym, że wojsko było lepiej przygotowane do rozprawy z własnymi obywatelami (w razie strajku generalnego lub masowych wystąpień) niż do obrony kraju.
Mieliśmy armię typową dla państwa totalitarnego: podczas gdy w krajach demokratycznych doktryna obronna opiera się na użyciu jednostek obrony terytorialnej (w Norwegii wojska OT stanowią 72 proc. sił zbrojnych, w Niemczech - 67 proc., we Francji - 50 proc., w Danii - 43 proc.), w Polsce rozbudowywano wyłącznie wojska operacyjne. Nic więc dziwnego, że jednostki OT stanowią obecnie zaledwie 10 proc. stanu sił zbrojnych (cztery brygady liczące ponad tysiąc żołnierzy). Tymczasem współcześnie to siła wojsk OT decyduje o skuteczności odstraszania potencjalnego przeciwnika. Wojska obrony terytorialnej są poza tym zdecydowanie tańsze od operacyjnych: szkolenie i utrzymanie żołnierza OT kosztuje kilkadziesiąt razy mniej niż w jednostkach bojowych. Polscy eksperci szacują, że wyposażenie batalionu OT kosztuje 20 razy mniej niż wyposażenie batalionu zmechanizowanego i 42 razy mniej niż pancernego. W Polsce nie istnieje poza tym nowoczesne cywilne zaplecze wojska, a żenującą niesprawność obrony cywilnej obnażyła ubiegłoroczna powódź.
Możliwość wykorzystania armii do rozprawy z cywilną ludnością oraz daleko idąca niesuwerenność polskiego dowództwa ujawniły się w drastyczny sposób podczas interwencji wojsk Układu Warszawskiego w sierpniu 1968 r. w Czechosłowacji. Kraj ten najechało łącznie 28 dywizji: 6,5 tys. czołgów, 450 tys. żołnierzy. Całą operację przygotowano w Moskwie, nie konsultując żadnych szczegółów z tzw. sojusznikami. Polskimi wojskami inwazyjnymi dowodził gen. Florian Siwicki, ówczesny dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego, ostatni minister obrony PRL. Zaangażowanie 750 czołgów, 28,6 tys. żołnierzy, 592 transporterów, 5,6 tys. samochodów i 36 śmigłowców było demonstracją siły wobec cywilnej ludności naszego południowego sąsiada. Operacja kosztowała polski budżet ponad 440 mln ówczesnych złotych (budżet MON w 1968 r. wynosił niecałe 30 mln zł). Dodatkowe wydatki gospodarki szacuje się na 230 mln zł. Ten groteskowy "sprawdzian" sprawności bojowej naszej armii przyczynił się do gospodarczej zapaści Polski i w konsekwencji protestów stoczniowców w grudniu 1970 r. Do pacyfikacji buntu użyto znowu wojska. Podobnie jak używano go w 1956 r. do rozprawy z robotnikami w Poznaniu oraz po 13 grudnia 1981 r. do pacyfikowania kopalń, stoczni i innych strajkujących przedsiębiorstw. Taką armię odziedziczyła po PRL III Rzeczpospolita. Nie przypadkiem niesuwerenne Ludowe Wojsko Polskie nie może się pochwalić żadnym wybitnym dowódcą, podczas gdy w II Rzeczypospolitej było ich przynajmniej kilkunastu, choćby marszałek Józef Piłsudski, generałowie Rozwadowski, Sikorski, Sosnkowski, Anders, Kutrzeba czy Grot-Rowecki. Armia przejęta po PRL była papierowym tygrysem, a o jej małej wartości świadczy skala potrzeb reformującego się Wojska Polskiego. W ciągu 20 lat na modernizację armii trzeba wydać - według Sztabu Generalnego - astronomiczną sumę 55 mld zł, w tym 40 mld zł na zakupy. Nikt nie wie, skąd wziąć te pieniądze. A nowe zakupy są konieczne, gdyż w pierwszej dekadzie przyszłego stulecia wyeksploatuje się 47 z 88 rodzajów uzbrojenia. Sprzęt radiolokacyjny, jakim dysponuje polskie wojsko, jest zużyty w 70 proc., saperski - w 64 proc., logistyczny - w 30 proc.
Na złom nadają się praktycznie wszystkie samoloty MiG-21 (133), większość migów 23 (27) oraz 70 proc. Su-22 (100). Spośród 1717 czołgów znajdujących się na wyposażeniu wojsk pancernych tylko 116 to w miarę nowoczesne PT-91 Twardy, prawie połowę uzbrojenia stanowią natomiast stare T-55. Nie ma pieniędzy na czołgi Twardy-M i Goryla. Zużyły się całkowicie przeciwpancerne pociski Malutka, w 100 proc. wyeksploatowane są zestawy przeciwpancerne 9K11, w 90 proc. - 9P133. Nowsze pociski Fagot i Metys mają za małą siłę przebijania, a najnowocześniejsze - Konkurs - są zużyte w 40 proc. Należałoby wymienić wszystkie stare zestawy rakietowe ziemia-ziemia (Łuna-M i Toczka). Brakuje środków i sprzętu do szkolenia sprawnych żołnierzy, szczególnie lotnictwa, marynarki, łączności.


Eksperci NATO uważają, że licząca 180 tysięcy żołnierzy polska armia mogłaby bronić zaledwie kilku miast

Średni tzw. nalot pilota nie przekracza u nas 60 godzin, podczas gdy w armiach zachodnich wynosi 160-200 godzin. Wkrótce może być jeszcze gorzej, gdyż przed listopadową katastrofą iskry tylko z mińskiego pułku odeszło jedenastu pilotów, w tym kilku doświadczonych instruktorów. - Odejście instruktorów z Mińska sygnalizuje, że problem może być wkrótce jeszcze poważniejszy. Nie chodzi o to, że kilkanaście osób postanowiło odejść z wojska, lecz o to, że są to prawie wszyscy instruktorzy mogący szkolić kadrę - zauważa Bronisław Komorowski, poseł AWS, przewodniczący sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Nie lepiej wygląda sytuacja w innych rodzajach wojsk. Działonowy czołgu wystrzeliwuje u nas średnio 12 pocisków rocznie, brytyjski - 30, niemiecki - 40, francuski - 60.
W naszej armii trzeba zmienić prawie wszystko: strukturę, kadry, uzbrojenie, system szkolenia, dyslokację. Do 2003 r. zlikwidowana zostanie większość z 254 garnizonów. Obecnie infrastruktura wojskowa znajduje się w 400 miejscowościach, przy tym połowa pochodzi sprzed II wojny światowej, a część sprzed I wojny. Redukcje obejmą m.in. jednostki w Kożuchowie, Modlinie, Gorzowie, Kołobrzegu, Elblągu, Szczecinku, Włocławku, Olsztynie i Białymstoku. Zlikwidowanych zostanie ponad 30 z 55 lotnisk wojskowych. Spośród 20 tys. oficerów starszych w służbie pozostanie nieco ponad 8 tys. Wszystko po to, by spełnić warunki stawiane nam przez przyszłych sojuszników z NATO.
W dowództwie NATO podkreśla się, że musimy zrozumieć generalną zasadę paktu: sami odpowiadamy za obronę naszych granic, sojusz pospieszy nam tylko z pomocą. Nie ma więc co liczyć na to, że wraz z członkostwem otrzymamy natychmiastowe wsparcie techniczne. Jeśli brakuje nam wyobraźni, by budować dobre drogi czy dostępne porty lotnicze i morskie, to tylko z naszej winy w razie konfliktu pomoc sojuszników może przyjść za późno. Kierownictwo Ministerstwa Obrony Narodowej twierdzi tymczasem, że mimo skali zadań i ogromu zaniedbań, nasza armia jest zdolna skutecznie i samodzielnie bronić kraju przed ewentualnym najeźdźcą. - Mamy na tyle sprawną armię, by w razie zagrożenia konfliktem lokalnym poradzić sobie samodzielnie. Mamy także wystarczające siły i sprzęt, by działać wspólnie z sojusznikami - deklaruje Romuald Szeremietiew, wiceminister obrony narodowej.
Pocieszamy się tym, że będziemy członkiem najsilniejszego obecnie sojuszu obronnego, że skończył się praktycznie wyścig zbrojeń. - Cały świat ogranicza wydatki na wojsko, zmienia standardy uzbrojenia, bo zmniejszyło się napięcie, zagrożenie wojną. Rezygnuje się z zakupów na rzecz modernizacji. My również pójdziemy tym śladem. Nasz sprzęt nie jest oczywiście w najlepszym stanie, ale już niedługo upublicznimy przygotowywany właśnie program zakupów i modernizacji - zapowiada Romuald Szeremietiew. Na razie wiadomo, że rosyjscy specjaliści pomogą nam w modernizacji samolotów MiG-29 z Mińska Mazowieckiego i myśliwców Su-22. Podpisano już umowę w tej sprawie, choć ofertę modernizacji migów i przystosowania ich do standardów NATO złożył też jeden z niemieckich koncernów.
Tymczasem wojska nie stać nie tylko na zakup nowych samolotów, ale i sprzętu koniecznego do normalnej eksploatacji już posiadanych. - Nie może być tak, że nie mamy ani jednego zapasowego silnika oraz innych części zamiennych - denerwuje się major Włodzimierz Usarek, dowódca mińskiego pułku. - Nasza jednostka nie może sobie pozwolić nawet na zakup wkrętarki, którą w każdym sklepie można dostać za 60 zł. Wszystkie śrubki w samolotach musimy wkręcać ręcznie. Na kilkunastostopniowym mrozie to niewyobrażalnie trudna praca - mówią żołnierze z naziemnej obsługi lotniska koło Mińska Mazowieckiego.
Pułk z Mińska Mazowieckiego jest sztandarową jednostką polskiego lotnictwa wojskowego, w innych jest znacznie gorzej. Katastrofa iskry przyspieszyła ujawnienie poważnych napięć w całym wojsku. Dotychczas kłopoty starannie skrywano, powołując się na dyscyplinę wojskową. Kiedy jednak najwyżsi dowódcy lotnictwa usiłowali zrzucić na swoich podwładnych odpowiedzialność za katastrofę, z całą ostrością dał o sobie znać problem braku zaufania młodszych oficerów do wyższej kadry. - To, czy zła atmosfera w lotnictwie przeniesie się na inne rodzaje sił zbrojnych, będzie zależało od sposobu rozwiązania sprawy katastrofy. Jeśli problem się rozmyje, nie będzie jednoznacznego wskazania winnego, przedstawienia programu naprawczego, kłopoty ujawnią się gdzie indziej - ostrzega Bronisław Komorowski.
Werdykt Komisji Badania Wypadków Lotniczych MON, która ustaliła, że przyczyną katastrofy iskry było wejście samolotu w strefę oblodzenia i błąd pilotów, nie rozwiązał problemu. Co więcej - stał się zarzewiem nowych konfliktów. Oficerowie, którzy odeszli z mińskiego pułku, twierdzą, że to nieprawdopodobne, by ich koledzy - doświadczeni piloci - zaniechali włączenia ogrzewacza odbiornika ciśnień powietrza. - Skoro potwierdzili kontroli lotów, że go włączyli, na pewno tak by- ło - mówią. Z efektów pracy komisji nie jest też zadowolone Dowództwo Wojsk Lotniczych, które bierze pod uwagę możliwość zawieszenia wszystkich lotów iskrami. Przedstawiający raport komisji minister Janusz Onyszkiewicz oświadczył, że do katastrofy przyczyniło się także złamanie obowiązujących procedur - ograniczono kompetencje decyzyjne kierownictwa lotniska w Mińsku Mazowieckim i wydano rozkaz startu poza normalną kontrolą lotów.
Przy okazji katastrofy iskry okazało się też, jak ogromnym problemem jest w wojsku brak mieszkań - bez nich oficerów nie można praktycznie przenosić. - W mojej jednostce mieszkania nie ma prawie 40 proc. kadry. Kapitan Tomasz Pajórek, jeden z pilotów, którzy zginęli w listopadowej katastrofie iskry, zostawił rodzinę bez żadnego lokum - mówi Włodzimierz Usarek. Skoro nowych mieszkań nie przybędzie, wyjście jest tylko jedno: trzeba zwolnić ze służby część wyższej kadry. Łatwo sobie wyobrazić, z jakim oporem oficerów spotka się taka propozycja. Minister Janusz Onyszkiewicz nie ma łatwego zadania, tym bardziej że poprzedni parlament przyjął ustawę zawierającą niefortunny zapis o kadencyjności w siłach zbrojnych. W ten sposób wyższa kadra przez całą kadencję (zwykle trzy lata) może spać spokojnie, a minister ma związane ręce.
Redukcję kadry oficerskiej wymusi na nas jednak integracja ze strukturami NATO. Czy nie należy jednak zmniejszyć liczebności całej armii?
- Trzeba postawić pytanie i jestem gotów zrobić to publicznie: czy nie popełniamy błędu poprzedniej ekipy, która utrzymała siły zbrojne na nie zmienionym poziomie, uniemożliwiając tym samym poprawę zaopatrzenia w sprzęt? Czy nie należy postawić na system obrony terytorialnej przy jednoczesnej redukcji części wojsk operacyjnych? - zastanawia się Bronisław Komorowski.
Ekspertów i dowódców NATO niepokoi tymczasem powolne tempo zmian, brak w budżecie środków na restrukturyzację armii oraz erozja morale kadry, szczególnie najwyższych dowódców. Ostatnie wydarzenia nadwątliły też niewątpliwie zaufanie polskiej opinii publicznej do całego naszego systemu obronnego. Dotychczas wojsko obdarzano zastanawiająco dużym kredytem zaufania, niezależnie od tego, jak bardzo odstawało ono od europejskich standardów, jak było nieudolne i niesuwerenne, jak bezsensownie wydawało pieniądze podatnika. Wydaje się, że szok spowodowany wydarzeniami towarzyszącymi katastrofie iskry sprawi, iż przestaniemy żyć mitami, zaczniemy krytycznie patrzeć na "dorobek" LWP, skończymy z taryfą ulgową wobec ludzi w mundurach i zaczniemy liczyć pieniądze wydawane na armię. Dopiero wtedy można mieć gwarancję, że nie będą one wyrzucane w błoto.

Więcej możesz przeczytać w 50/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.