Bankructwo Białorusi

Bankructwo Białorusi

Dodano:   /  Zmieniono: 
W tak komfortowej sytuacji jak do niedawna prezydent Białorusi nie był żaden europejski prezydent. Przynajmniej na papierze. Aleksander Łukaszenka miał poparcie społeczne sięgające 70 proc., zaledwie dwuprocentową stopę bezrobocia (a więc w granicach błędu statystycznego), sięgający 10 proc. wzrost gospodarczy.
W tak komfortowej sytuacji jak do niedawna prezydent Białorusi nie był żaden europejski prezydent. Przynajmniej na papierze. Aleksander Łukaszenka miał poparcie społeczne sięgające 70 proc., zaledwie dwuprocentową stopę bezrobocia (a więc w granicach błędu statystycznego), sięgający 10 proc. wzrost gospodarczy. Opozycja była rozbita i skłócona, naród pokorny, a władza prezydenta praktycznie nieograniczona. Łukaszenka czuł się jak udzielny kniaź, a niektórzy prorokowali, że niedługo przeniesie się na "monarszy tron" na Kremlu.
W ostatnich miesiącach sytuacja zmieniła się diametralnie. Kryzys w Rosji i błędy w polityce gospodarczej mińskiego rządu skomplikowały sytuację na Białorusi. Zabiegając o władzę, Łukaszenka ogłosił, że zbuduje "socjalizm rynkowy" bez bolesnych reform i wyrzeczeń. Białorusini dwukrotnie - w referendach w 1995 r. i 1996 r. - poparli prezydenta. Za pierwszym razem zgodzili się na zbliżenie z Rosją, za drugim - na przyznanie Łukaszence większych uprawnień.
Po czterech latach rządów Łukaszenki Białoruś wyczerpała rezerwy proste i kraj znalazł się na skraju bankructwa. Kryzys wyjątkowo dotkliwie ludzie odczuli na początku tej zimy, choć oznaki zbliżających się problemów gospodarczych pojawiły się już rok temu. Przed nowym rokiem zabrakło w sklepach taniego miejscowego szampana. W lutym ze sklepów zniknęła margaryna. W obu wypadkach powód był taki sam. Państwo nie miało dewiz na zakup niezbędnych surowców. W marcu na czarnym rynku doszło do minikryzysu. Kurs dolara podskoczył z 30 tys. rubli do 50 tys. rubli.
Zdenerwowany rozwojem wydarzeń prezydent Łukaszenka nakazał przywrócenie poprzedniego kursu dolara i starych cen w sklepach. W kantorach coraz trudniej było kupić zagraniczne waluty, a od czerwca stało się to praktycznie niemożliwe. Prezydent zdymisjonował szefa banku centralnego. Zawodowego bankiera Gienadyja Alejnikowa zastąpił Piotr Prokopowicz z branży budowlanej. Były szef banku centralnego i lider opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej Stanisław Bogdankiewicz ostrzegał prezydenta, że Prokopowicz nie zna się na bankowości. Rząd postanowił jednak "ożywić" gospodarkę poprzez drukowanie inflacyjnych pieniędzy, próbując jednocześnie niezwykle ostro kontrolować handel walutą. Najwięcej pustych pieniędzy wpompowano w kołchozy - na akcje siewu i zbioru płodów rolnych, a także na rozwój budownictwa. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Kurs oficjalny i czarnorynkowy już tak znacznie się różnił, że ongiś stabilny białoruski rubel przestał być notowany na Międzynarodowej Giełdzie Walutowej w Moskwie.

W lipcu Białorusini odpoczywali i nie myśleli o polityce. W sierpniu z polecenia prezydenta zajęci byli żniwami, a we wrześniu wykopkami. W październiku okazało się, że zebrano znacznie mniej, niż planowano. Policzono jeszcze raz i państwowe media przestały się chwalić, że białoruskie kołchozy znów będą eksportować ziemniaki i mięso. Wyników trzeciego liczenia nie podano. Zna je w całości chyba tylko prezydent Łukaszenka, gdyż już na początku zimy zaczął krzyczeć na podwładnych częściej niż zwykle.
Tymczasem w białoruskich sklepach brakuje cukru, jaj, tanich papierosów, parówek i wielu innych podstawowych produktów spożywczych. Zgodnie z oficjalną propagandą dzieje się tak, ponieważ "ludzie masowo wywożą tanie, dotowane białoruskie towary do Rosji". Na granicy postawiono więc wzmocnione patrole milicyjne i zaczęto przemytnikom konfiskować auta. Doszło do tego, że skonfiskowano samochód za usiłowanie przemytu do Moskwy... siedmiu butelek wódki.
Prezydent osobiście udał się do chłodni w stolicy, by sprawdzić, gdzie się podziało masło i mięso. Telewizja państwowa twierdziła, że masła w hurtowniach nie brakuje, ale jest trzymane jako rezerwa na zimę. Prezydent wizytował też sklepy. Udzielił kilku "ważnych wskazówek". Od tego jednak masła w sklepach nie przybyło. Łukaszenka powołał więc sztab antykryzysowy, na którego czele stanął szef administracji prezydenta Michaił Miaśnikowicz. Sztab de facto przejął funkcję rządu. Prezydent zagroził, że jeżeli do pierwszego grudnia sytuacja się nie zmieni, on zmieni rząd. W końcu jednak termin zapełnienia półek sklepowych przesunięto do końca roku, a zmiany kadrowe pozostawiono na później. Do dymisji premiera Siergiesa Linga dojdzie prawdopodobnie później, gdy będzie jeszcze gorzej i trzeba będzie znaleźć kozła ofiarnego.
Tymczasem kurs dolara bije kolejne rekordy. Pierwszego grudnia w kantorach dolar kosztował ponad 200 tys. rubli. Ale wszyscy zastanawiają się już, czy nowy białoruski banknot (o wartości 500 tys. rubli) po wejściu do obiegu będzie jeszcze wart choć dolara. Wybuch społeczny chyba na razie Białorusi nie grozi, gdyż chleb jest tani, a w mieszkaniach ciepło. Państwo stara się, by Gazprom nie przykręcił kurka. Na opłaty za gaz i ropę idzie 90 proc. uzyskiwanych przez państwo dewiz, ale wystarcza to tylko na opłacenie 30 proc. dostaw gazu. Pozostałe 70 proc. należności spłaca się w towarach, eksportując m.in. feralne masło i jajka. Liczby te ukazują skalę upadku białoruskiego eksportu. Po trzech kwartałach tego roku deficyt w handlu zagranicznym przekroczył miliard dolarów. Sytuację skomplikował głównie kryzys w Rosji, gdzie trafia trzy czwarte białoruskiego eksportu. Obecnie fabryki sprzedające na rynki Moskwy i Petersburga nie pracują, gdyż Rosjanie też nie mają czym płacić. Zresztą rosyjski rubel nie jest już pewną walutą. Łukaszenka zaczyna usprawiedliwiać swoją politykę integracji z Rosją, mówiąc, że teraz, gdy zachodnie firmy wyszły z ogarniętego kryzysem rynku moskiewskiego, białoruskie przedsiębiorstwa powinny umocnić tam swoją pozycję.
Pozostaje jednak pytanie, jak to zrobić, a przede wszystkim za czyje pieniądze. Białoruski Bank Narodowy nie ma rezerw walutowych. Sztab antykryzysowy wydzielił 10 mln USD na import niezbędnych produktów, ale są to pieniądze banków komercyjnych, ostatnich już chyba instytucji, które miały jeszcze walutę. Jeśli ich nie odzyskają, zbankrutują. To samo zresztą zagraża całemu krajowi, jeśli Zachód nie udzieli mu pomocy finansowej. Lecz na to się nie zanosi, przynajmniej do czasu uregulowania skandalu wokół usunięcia zagranicznych dyplomatów z rezydencji w Drozdach.
Tymczasem Łukaszence uciekła sprzed nosa okazja walki o urząd prezydenta Rosji. Mimo integracyjnych zagrywek białoruskiemu przywódcy nie uda się - ze względu na barierę obywatelstwa - wziąć udziału w rosyjskich wyborach prezydenckich. Oświadczył, że zadowoli się rolą drugoplanową. Jaką, na razie nie wiadomo. - Być może specjalnie dla Łukaszen- ki Rosjanie wprowadzą urząd wiceprezydenta - mówi "Wprost" Borys Hiunter, członek prezydium opozycyjnego Białoruskiego Frontu Narodowego. Łukaszenka musi szybko uciekać z Białorusi na rosyjskie "przestrzenie", by nie odpowiadać za krach gospodarki - twierdzi Hiunter.
Rosyjscy politycy zaczęli zabiegać o względy Łukaszenki, który jest niezwykle popularny na rosyjskiej prowincji. Wyczuł to mer Moskwy Jurij Łużkow i pod koniec listopada odwiedził Mińsk. Zapewniał, że jego wizyta miała czysto gospodarczy charakter. Po ponad dwóch godzinach rozmów za zamkniętymi drzwiami Łużkow nazwał jednak Łukaszenkę "swoim przyjacielem", z którym wspólnie rozwiązuje problemy, a prezydent Białorusi stwierdził, że mer Moskwy to "bardzo dobry człowiek", "wielki przyjaciel" i "najbliższy Rosjanin". Wygląda na to, że Łukaszenka, mając wybór między poparciem dla generała Lebiedzia a Łużkowa, postawił na tego ostatniego. Lebiedź ma zbyt twardy charakter - taki sam jak prezydent Białorusi. Obu politykom trudno byłoby współpracować w tandemie.
Na razie jednak Łukaszenka musi toczyć prozaiczną, beznadziejną wojnę z cenami, inflacją, kursem dolara i pustymi sklepowymi półkami. Do tego dochodzi problem braku wroga. Łukaszenka jest człowiekiem walki, musi mieć wroga. Tymczasem opozycja jest za słaba. Związki zawodowe zorganizowały kilka nieśmiałych akcji protestacyjnych, ale nie decydują się na razie na bardziej zdecydowaną konfrontację. W kraju prezydent pokonał już wszystkich, został sam na sam z narodem. Nie powiodła się próba walki z Zachodem - jej przejawem była m.in. sprawa Drozdów i poparcie udzielone Jugosławii w sprawie Kosowa - gdyż na scenie międzynarodowej prezydent Białorusi jest zbyt słaby.
Jeżeli Łukaszence nie uda się manewr przeniesienia na rosyjską scenę, czeka go nie najlepsza przyszłość. Tym bardziej że zauroczenie Białorusinów mężem opatrznościowym minęło po czterech latach jego rządów. W ostatnim roku ich średnie, realne dochody zmniejszyły się dwukrotnie - do 30 USD miesięcznie. Siamion Szarecki, przewodniczący nie uznawanego przez białoruskie władze, ale wciąż uznawanego przez Zachód parlamentu XIII kadencji, obwieścił, że w lutym zamierza ogłosić termin przeprowadzenia wyborów prezydenckich na Białorusi. Nie jest wykluczone, że pod wpływem trudnej sytuacji gospodarczej i pod naciskiem Zachodu, a przede wszystkim Rosji, Łukaszenka będzie zmuszony przystać na wybory już w przyszłym roku. To może być kres barwnej kariery młodego, ambitnego dyrektora sowchozu z obwodu mochylewskiego.


Więcej możesz przeczytać w 50/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.