Cud na Tamizą

Dodano:   /  Zmieniono: 
Z czego wynikają gospodarcze sukcesy Wielkiej Brytanii
Dlaczego gospodarka brytyjska nas zachwyca? Ba, nie tylko ona, ale również premier Blair! Dla współczesnych, nie tylko na wyspach, ten polityk jest wzorem do naśladowania. Jest wręcz idealizowany - oto najpopularniejszy szef brytyjskiego rządu w historii, lider i wizjoner. Za jego rządów gospodarka kwitnie, a ludziom żyje się dostatniej (w przeciwieństwie do okresu gierkowskiego w Polsce brytyjska prosperity nie jest finansowana z zagranicznych pożyczek). Dla trochę starszych, sięgających pamięcią dwie, trzy dekady wstecz, wszystko zaczęło się od pani Thatcher.


Ona bowiem postawiła kraj na nogi, sprywatyzowała to, co się dało, wierzyła w zbawczą moc konkurencji, poskromiła rozpasanych związkowców (za granicą jest to powód do chwały, na wyspach do dziś wielu ją za to nienawidzi). Uzdrowiła "chorego człowieka Europy", za jakiego w latach 70. uchodziła Wielka Brytania. Wystarczy przypomnieć, że inflacja (pobudzona kryzysem naftowym i drastyczną podwyżką cen przez OPEC) przekraczała wtedy 25 proc. Brytyjscy konserwatyści dali światu ideę prywatyzacji, przetarli szlaki, pokazali, "jak to się robi". Politykę gospodarczą konserwatystów, po osiemnastu latach odsuniętych od władzy, w 1997 r. przejęli laburzyści. Potrafili przekonać wyborców, że są odpowiedzialni, że nie będą nierozumnie pożyczać, żyć ponad stan, i że będą - tak jak torysi - zawzięcie bronić interesu narodowego. Nowa Partia Pracy dotychczas nie zawiodła. Uważa się nawet, że następną kadencję ma już w kieszeni.
Niejeden zagraniczny polityk w głębi duszy musi zazdrościć Tony?emu Blairowi. Oto przywódca mający silne poparcie, potrafiący efektywnie sterować krajem i gospodarką, a co najważniejsze - mogący się poszczycić sukcesami. Jednym z większych jest spadek bezrobocia do rekordowo niskiego poziomu - poniżej 5 proc. W porównywalnych pod względem wielkości gospodarkach Francji, Włoch i Niemiec jest ono dwa razy większe. Jak Brytyjczykom się to udaje? W dużym stopniu jest to zasługa systemu rządów na wyspach. Powszechnie wiadomo, że jest to monarchia konstytucyjna, demokracja parlamentarna, ale mało osób z zewnątrz zdaje sobie sprawę z potęgi, jaką steruje premier. Jest to jedna z najsilniejszych - jeśli nie najsilniejsza - władza wykonawcza w zachodnim świecie.
Ordynacja do parlamentu w Westminsterze jest większościowa - kto dostanie najwięcej głosów w okręgu wyborczym, zostaje posłem. Nie ma proporcjonalności, list krajowych, koalicji. Królowa nie wetuje ustaw budżetowych; w dorocznym, uroczystym otwarciu kolejnej sesji parlamentu grzecznie i dostojnie czyta plan ustawodawczy rządu na najbliższe miesiące. Izba Lordów nie stanowi realnego zagrożenia dla rządu. Absolutna większość w parlamencie liczącym 659 członków sprawia, że partia władzy robi to, co uważa za stosowne; nie wdaje się w koalicyjne spółki. Taki system władzy sprawia, że decyzje mogą być podejmowane i wprowadzane w życie szybko i sprawnie.
Jednym z pierwszych ustaleń laburzystów po majowej wiktorii roku 1997 było usamodzielnienie Banku Anglii. Od tej pory decyzję o wysokości stóp procentowych podejmuje bank centralny, a nie minister finansów. Rząd określa maksymalny poziom inflacji - do 2,5 proc., Bank Anglii pilnuje, by nie został on przekroczony. Minister finansów Gordon Brown mocno trzyma się dwóch żelaznych reguł: rząd będzie pożyczał tylko na inwestycje, a nie na finansowanie bieżących wydatków, a dług publiczny netto proporcjonalnie do PKB zostanie utrzymany na stabilnym "rozważnym i roztropnym" poziomie. Gospodarkę brytyjską nadzorowaną przez Gordona Browna bardzo pochlebnie ocenił Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który jej stan określił jako "zachwycający".
Perspektywy silnego wzrostu PKB (prognozy na przyszły rok mówią o 3 proc.), zmniejszająca się liczba bezrobotnych i niska inflacja malują różowy obraz gospodarki. W roku 1997 PKB wynosił 801 972 mln funtów; w ciągu dekady (1987-1997) wzrósł o 24 proc. Jedyne zagrożenie, przed jakim przestrzega MFW, to "rozluźnienie polityki fiskalnej". Oznacza to, że rząd nie powinien zbyt hojnie rozdawać pieniędzy z publicznej kasy. Poprawie stanu gospodarki sprzyja koniunktura na świecie. Azja otrząsnęła się z dwuletniego kryzysu, Ameryka zmierza naprzód, następuje ożywienie w Unii Europejskiej. Brytyjski eksport - mimo silnego funta, zwłaszcza w stosunku do euro - ma najwyższy od 20 lat wskaźnik wzrostu (niepokoi duży deficyt w handlu z krajami spoza unii). Funt jest obecnie drugą "najtwardszą" walutą na świecie. Ekonomista "Timesa" podkreśla, że trzydziestoletni kredyt jest tańszy w Wielkiej Brytanii niż w USA lub Niemczech. Rynki finansowe podzielają ogólny zachwyt nad makroekonomiczną stabilnością Zjednoczonego Królestwa - indeksy giełdowe biją coraz to nowe rekordy.
Z perspektywy makroekonomicznej najbliższe lata zapowiadają się dobrze. A co ma z tego zwykły, szary obywatel? Na pierwszy rzut oka niewiele. Owszem, stabilne ceny towarów i usług, ale już nie mieszkań i domów; te w samym Londynie w ciągu roku wzrosły o prawie 17 proc., a średnia cena samodzielnego domu wynosi 100 tys. funtów. Ceny paliw należą obecnie do najwyższych w Europie (ok. 5,25 zł za litr benzyny bezołowiowej). Pensje dyrektorów są kilkadziesiąt razy wyższe od wypłat zwykłych pracowników - tak wielkie rozbieżności pobudzają debaty w mediach o moralności kapitalizmu i sprawiedliwości społecznej. Niektórzy pracownicy City oskarżani są o bezgraniczną pazerność, gdy na Boże Narodzenie dostają premie w wysokości kilku milionów funtów. Brytyjscy konsumenci płacą za niektóre towary dużo więcej niż ich sąsiedzi z unii. Dotyczy to głównie samochodów - nowe auta są tu zazwyczaj o 30-50 proc. droższe niż na kontynencie.
Rząd laburzystowski bardzo dba o własny wizerunek. Dąży do tego, by kraj inaczej był postrzegany za granicą. Przez ostatnie dwa lata starano się pokazywać nowoczesny i dynamiczny obraz państwa. Dominowało hasło "cool Britania". Do jakiego stopnia kampania poprawiania image?u była sukcesem, pokazały wyniki sondażu przeprowadzonego przez British Council w trzynastu krajach (w tym w Polsce) wśród 2600 osób. Wynika z niego między innymi, że obcokrajowcy nadal postrzegają Wielką Brytanię w kategoriach tradycji, rodziny królewskiej i stabilności. Większość za największy atut Brytyjczyków uważa gospodarkę, przemysł i walutę. Symbolem "najlepiej odzwierciedlającym obraz Wielkiej Brytanii" jest królowa i monarchia. Za słabości cudzoziemcy uważają zbytni tradycjonalizm wyspiarzy, konserwatyzm i konflikt w Irlandii Północnej (choć po niedawnym zaprzysiężeniu pierwszego rządu prowincji, w którym władzą się dzielą unioniści i republikanie, ta negatywna ocena może się zmienić). Brytyjczycy mają na ogół nieufny, ale uprzejmy stosunek do obcokrajowców. Gdy zaś chodzi o obronę własnych interesów gospodarczych, sprawiają wrażenie, że są zdecydowani na wszystko. Londyn jest w tej szczęśliwej sytuacji, że może powiedzieć "nie" i jego słowo się liczy. Downing Street powiedział "nie" europejskiej unii walutowej, argumentując, że gospodarki pozostałych państw unii są niekompatybilne z brytyjską, że byłoby to działanie wbrew interesowi narodowemu. Minister Brown ustalił kilka tzw. kryteriów konwergencji. Najważniejsza jest jednak opinia publiczna - większość społeczeństwa jest przeciwna euro. Eurosceptycyzm stał się wręcz walutą opozycyjnych konserwatystów, którzy odnieśli sukces - kosztem laburzystów - w niedawnych wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Z funtem jest Brytyjczykom na razie bardzo dobrze - rządowa machina propagandowa pokazująca zalety wspólnej waluty europejskiej niepostrzeżenie ucichła, a biznes - jak się wydaje - zobojętniał. Aż 90 proc. brytyjskich firm nie przeprowadziło jeszcze transakcji w euro. Niektórzy ekonomiści uważają, że Londyn dołączy do Eurolandu dopiero podczas trzeciej (!) kadencji Blaira, w latach 2005-2009. Czy do tego czasu gospodarka będzie radziła sobie tak dobrze jak dotychczas? Eksperci zajmują na ogół zgodne stanowisko, że brytyjskie Ministerstwo Finansów i Bank Anglii do perfekcji niemal opanowały "zarządzanie popytem". W istocie jest to klucz do zrozumienia obecnych sukcesów. Dopiero w dalszej kolejności wymienić należy czynniki, które tradycyjnie uważane są za decydujące, czyli rynek pracy bardziej elastyczny niż w innych krajach unii (słabe związki zawodowe, łatwość w zatrudnianiu i zwalnianiu ludzi), względnie dużą konkurencję na rynku, przedsiębiorczość biznesmenów i zaplecze w wysoko rozwiniętych rynkach pieniężnych - londyńskie City, a nie Frankfurt nadal zajmuje miejsce na podium obok Nowego Jorku i Tokio w kategorii największych centrów finansowych świata (chociaż zarzuca się mu, że niewystarczająco wspiera rodzime firmy).
Zmorą brytyjskiej gospodarki jest niska wydajność i niedoinwestowanie. To pod tym względem Wielka Brytania przegrywa z innymi państwami ekskluzywnego klubu G-7 (najbardziej uprzemysłowionych gospodarek świata). Według danych OECD, jej wydajność jest niższa w porównaniu z USA o 40 proc., a w porównaniu z Francją i Niemcami - o 20 proc. W ciągu ostatnich kilku dekad Brytyjczycy inwestowali mniejszą część swojego dochodu narodowego niż inne wysoko rozwinięte państwa - 18 proc. (średnia OECD - 21 proc.). Dochód przypadający na mieszkańca również jest niższy niż w państwach G-7. Jeżeli Blair i jego ekipa nie rozwiążą tych problemów, gospodarczy sukces może się przerodzić w kolejny kryzys. Na razie gospodarka sunie gładko do przodu. Wyrzeczenia, radykalne zmiany i prywatyzacja okazały się skuteczne i wydaje się, że jest to lekcja, z której warto skorzystać.

Więcej możesz przeczytać w 50/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.