Partytura z dżungli

Partytura z dżungli

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z PHILEM COLLINSEM
Roman Rogowiecki: - Dlaczego pan, rasowy rockman ze znacznym dorobkiem, zgodził się napisać muzykę do disnejowskiej wersji "Tarzana"?
Phil Collins: - Wcześniej nie dostawałem takich ofert. Czym innym są propozycje skomponowania piosenki na koniec filmu. Takich mam sporo, bo ludzie myślą sobie: "Weźmiemy do tego Collinsa. On napisał kiedyś parę hitów". I właśnie z tego powodu odmawiam. Przygotowałem już kilka takich piosenek i to mi wystarczy. Dla mnie propozycja Disneya była wręcz idealna, bo gdybym nie skomponował ścieżki dźwiękowej do tego filmu, i tak kupiłbym muzykę z "Tarzana". Niestety, ze względu na ogromny budżet reżyserzy, a szczególnie producenci i wielkie studia, obawiają się angażowania ludzi bez doświadczenia w tej dziedzinie. Dziesięć lat temu byłem bardzo bliski otrzymania zamówienia na muzykę do filmu "Klient", ale nic z tego nie wyszło. Chciałem wiedzieć, co się stało, i wówczas powiedziano mi, że nie ryzykuje się dużych pieniędzy, zatrudniając debiutantów takich jak ja.
- Która postać z filmów Disneya jest panu najbliższa?
- Mam w swojej kolekcji wszystkie filmy tej wytwórni i wszystkie widziałem. Niektóre oglądałem wielokrotnie. Nie mogę jednak powiedzieć, że mam jedną ulubioną postać. W pamięci utkwił mi "Pinokio". Jest interesujący. Mroczny, ale wesoły i wzruszający. Gdy obejrzałem go w dzieciństwie, miałem koszmary senne. Zapamiętałem świerszcza Jiminy, ponieważ był mały i bardzo mu z tego powodu współczułem.
- Piosenkę "You Will Be in My Heart" nagrał pan w kilku wersjach językowych. Jak panu się śpiewało w innych językach?
- To nie było takie łatwe. Zaśpiewałem po francusku, hiszpańsku, niemiecku i włosku. Niestety, mimo moich starań wyraźnie słychać, że nie znam tych języków. Nie jestem z tych nagrań zbyt dumny. Ale przez cztery lata pracy nad "Tarzanem" ciągle zaskakiwano mnie różnymi pomysłami. Chyba najlepiej wypadła wersja francuska. Mówię trochę w tym języku, bo muszę, mieszkam przecież w Szwajcarii. Mój francuski nie jest jednak dobry - nie nadaje się na salony. Mogę się porozumieć w sklepie czy z hydraulikiem. Mogę też komuś zaimponować, wybierając jakąś potrawę z menu we francuskiej restauracji, ale generalnie mówię kiepsko.
- Fragment "Monkey Jam" przywodzi na myśl pański jazzowy big-band. W tym roku wydał pan album jazzowy. Jak poważny jest pański flirt z tym rodzajem muzyki?
- O, nie! To nie jest flirt. Uwielbiam jazz i traktuję go bardzo poważnie. Zrobiłem dwie trasy z big-bandem: w 1996 r. i 1998 r. Większość utworów z tej płyty zarejestrowano podczas koncertu w Paryżu. Naprawdę uwielbiam jazz. To cudowne uczucie - stać, a raczej siedzieć pośród dwudziestu muzyków i grać z nimi. Chciałbym grać więcej jazzu.
- Pana syn Simon, który także gra na perkusji, właśnie wydał pierwszy album solowy. Co powie tata o płycie syna?
- Jestem z niego bardzo dumny. Nagranie płyty zabrało mu cztery lata. Zaczął pracować nad nią w domu, potem w prawdziwym studiu. Miał wiele problemów, aż wreszcie spotkał producentów, którzy mu naprawdę odpowiadali. Wreszcie album ukazał się i trafił na niemieckie listy przebojów. Życzę Simonowi powodzenia i nie chcę się do tego mieszać, bo usłyszę, że tata się wtrąca. Muszę przyznać, że świetnie się z nim rozumiemy. Nigdy nie miałem takiego dobrego kontaktu z moimi najstarszymi dziećmi jak teraz. Mamy z Simonem dużo wspólnego - podobne fryzury, gramy na perkusji. Oczywiście, niektóre jego piosenki zrobiłbym inaczej.
- To chyba naturalne.
- No jasne. I dlatego jego płyta jest na liście przebojów, a moja nie.
- Słyszałem pogłoski, że najlepsi czarni raperzy uwielbiają piosenki Collinsa, o co ich nie podejrzewałem, i chcą nagrać album z własnymi wersjami pańskich hitów.
- To prawda. Poznałem kilku z nich i okazuje się, że moimi fanami są między innymi Warren G, Ice T, Montell Jordan.
- Ale pańska muzyka nie ma nic wspólnego z rapem.
- Rzeczywiście, każdy z nich chce jednak śpiewać po swojemu na przykład "In The Air Tonight". Nie ja wymyśliłem ten album, nie miałem z tym nic wspólnego. Mój wydawca miał tyle próśb od raperów o pozwolenie nagrania moich piosenek, że wreszcie wpadł na pomysł, by ułożyć z nich płytę. Od dwóch lat trwają prace nad nią, ponieważ raperzy są nieuchwytni. Trzeba ich złapać w odpowiednim momencie i natychmiast przetransportować do studia.
- Czasami najpierw wyciągnąć z więzienia.
- To prawda. Jestem ciekawy, jak zabrzmią moje piosenki. Muszę przyznać, że zainteresowanie raperów moją twórczością bardzo mi schlebia. Mam wrażenie, że to moja ostatnia szansa na to, by być młodym.
- Przy jednym nagraniu z "Tarzana" pracował pan ze znanym boysbandem N?Sync. Co sądzi pan o modzie na tego typu zespoły?
- Moja córka była zachwycona tym, że pracowałem z grupą N?Sync, i musiałem wziąć dla niej autografy tworzących ten zespół. Słyszę różne opinie na temat boysbandów, ale ja nie mam im nic do zarzucenia. Takie formacje, jak Backstreet Boys czy N?Sync, są przede wszystkim znakomite od strony wokalnej. Dla mnie to się właśnie liczy, a nie na przykład ich wygląd. Jeśli zaś chodzi o bycie na czasie - kiedyś usłyszałem w radiu utwór zespołu Dodgy i poszedłem do sklepu, by kupić płytę tej grupy. Mówię sprzedawcy, że szukam albumu nowej formacji Dodgy, a on mi odpowiada, że nagrała już drugi album i wcale nie jest nowa. Podobnie było z Teenage Fanclub. Często, kiedy dowiaduję się o jakimś zespole, okazuje się, że właśnie przestał istnieć.
- A teraz pytanie, które nurtuje wszystkich fanów Genesis: czy zamierza pan wrócić do tego zespołu?
- Ostatnio spotkaliśmy się wszyscy na moim weselu i pograliśmy trochę razem, ale chyba publiczność nie została o tym powiadomiona. Pracowaliśmy też wspólnie nad specjalną składanką utworów Genesis, ale kiedy Trevor Horn zaczął miksowanie nowego numeru, robił to tak długo, że nie skończył na czas. Gdy odchodziłem z Genesis, nie zamierzałem rozbijać zespołu. Zrobiłem to tylko po to, by mieć więcej czasu dla siebie. Teraz dowiedziałem się, że przyszłość zespołu jest pod znakiem zapytania, bo publiczność nie zaakceptowała nowego wokalisty. Przykro mi z tego powodu, ale nie zmienię swojej decyzji.
- Jak to się dzieje, że będąc tyle lat w show-businessie, ma pan taką dobrą reputację. Właściwie nie słyszało się o ekscesach Phila Collinsa. Czy były takie, do których może się pan teraz przyznać?
- Owszem, były, ale nikt o nich nie wie.
- Może pan jednak wyjawić jakiś sekret?
- Zrobiłem mnóstwo rzeczy, których nie powinienem. Nie jestem wcale taki milutki, za jakiego mnie wszyscy uważają. O nie.


Więcej możesz przeczytać w 48/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: