Triumf ironii

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z JANUSZEM GŁOWACKIM
Agnieszka Zwiefka: - Dla której publiczności łatwiej jest pisać: polskiej czy amerykańskiej?
Janusz Głowacki: - Dla obu równie trudno. Zastanawiam się nie tyle dla kogo, ile co, po co i w jaki sposób. Ponadto w ogóle nie ma publiczności polskiej i amerykańskiej. Raz jest taka, raz inna. Warszawska różni się od radomskiej, a w Nowym Jorku jest inna niż w Los Angeles. W samym Nowym Jorku bywa rozmaicie - raz są to mieszczanie, raz Wall Street, potem studenci, a kiedy indziej transwestyci. Niekiedy wszyscy razem. Jak się trafi do wszystkich -odnosi się sukces. Jak do połowy, jest dobrze. Ja na premiery swoich sztuk w Nowym Jorku nie chodzę, bo to za duże napięcie. Teatr jest najokrutniejszym rodzajem sztuki. Na żywo można obserwować reakcje. Idę więc do knajpy naprzeciwko i tam czekam, aż to się skończy. W Ameryce wszystko zależy od premiery. W Polsce jest inaczej.
- W opowiadaniu "Rose Cafe" wspomina pan o pisarzach i scenarzystach wiecznie czekających na telefon od producenta filmowego. Czy sam pan tego doświadczył?
 - W Hollywood wszyscy czekają. No, może poza Spielbergiem i jeszcze kilkoma. Najpierw się czeka na to, czy przeczytają, potem czy kupią, a jeszcze później czy nakręcą. W zeszłym roku sprzedałem cztery scenariusze, ale nie wiem, co z tego wyniknie i kiedy nastąpi realizacja. "Polowanie na karaluchy" tyle czasu przeleżało u producenta, że się zdezaktualizowało, bo jest to rzecz o pisarzu i aktorce, którzy uciekają z powodu stanu wojennego. Przez kilka lat zaczynano kręcić film, po czym decyzję cofano. To był koszmar. Przestałem pisać i tylko czekałem. Nic z tego nie wyszło. Teraz producenci namawiają mnie, bym do tego wrócił. Tyle że temat Polaków już nie jest modny. Jesteśmy w NATO, nic ciekawego. Sugerują mi więc, bym Polaków zamienił na Rosjan uciekających przed mafią. Zobaczymy. Gotowa jest już filmowa adaptacja "Antygony w Nowym Jorku". Są pieniądze, dobry reżyser, świetny operator, znakomici aktorzy zagrają Pchełkę i Anitę, ale musi się jeszcze pojawić gwiazda w roli Saszy. Może będzie to Harvey Keitel. Jeśli ktoś z aktorów dostaje jednak propozycję lepszych zarobków i udziału w większej produkcji, ucieka. W opowiadaniu "Rose Cafe" przytoczyłem wypowiedź pewnego starego irlandzkiego pisarza: "Hollywood to jest takie miejsce, gdzie przyjeżdżasz, wypijasz drinka, wchodzisz do basenu, a potem masz już 80 lat". Tam się cały czas czeka. Ostatnio dostałem główną nagrodę na Nantucket Film Festival za scenariusz "Harido" ("Fryzura"). Zainteresowany jest nim duży producent, Paramount. Jeżdżę do Los Angeles, negocjujemy. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
- Czym się różni sukces w Stanach Zjednoczonych od sukcesu w Polsce?
- Bardzo się różni. W Ameryce szanuje się ludzi, którzy odnieśli sukces. Wszyscy wiedzą, jaki panuje tu tłok i jak trudno wygrać. Nad Wisłą im się zazdrości. Większość podejrzewa, że to niemożliwe, że to jakiś kant, że ktoś musiał to załatwić. Może Żydzi? A może homoseksualiści? Ale ja wiem, że źle życzą mi tylko wrogowie i przyjaciele. Reszta trzyma ze mną. W Ameryce również chodzi o wielkie pieniądze. Chociaż teraz, po "Ogniem i mieczem", zarobki zaczynają się wyrównywać. Sukces w Stanach Zjednoczonych trzeba wciąż powtarzać, bo ten kraj bardzo szybko zapomina o artystach. Ameryka lubi zwycięzców. Sukces jest chorobą, ale i racją istnienia USA. W Polsce kochamy przegranych, niezrozumianych, bo jako naród czujemy się niedowartościowani. Tacy zdolni, a świat nas nie kocha. Oczywiście, mogę się mylić, ale wolałbym mieć rację - jak powiedział pewien producent z wytwórni Columbia, odrzucając mój scenariusz. Nowy Jork jest niesprawiedliwy, bo na sprawiedliwość nie ma czasu. Jest też niewdzięczny, bo nie odwzajemnia ślepej miłości imigrantów.

- Ostatnio piszę sztuki na zamówienie teatrów. Wtedy producenci robią stage reading - profesjonalni aktorzy czytają tekst i sprawdzają go na scenie. Potem niektórym sławnym aktorom oferuje się role, a dla innych organizuje się castingi. To bardzo okrutna forma eliminacji. "Chorus Line", najsławniejszy musical na Broadwayu, mówi właśnie o tym. Casting to metafora życia - gorsi odpadają. Zwykle wygląda to tak, że z całej Ameryki przyjeżdżają aktorzy i mają przygotowane dwie sceny, ale już po dwóch zdaniach przerywa im się, mówiąc, że było wspaniale i że oddzwonią. A ci ludzie już wiedzą, że niepotrzebnie przyjechali, że to wszystko na nic. Płaczą albo biorą kokainę i jadą na następny casting. Często osoby, które chcą w Ameryce zostać aktorami, są bogate, po castingach czekają na nie rolls-royce?y. Im nie chodzi o pieniądze. Chodzi im tylko o to, by dostać się do tego baśniowego świata określanego mianem glamorous. Sukces jest wręcz obsesją. Na przykład w Los Angeles wszyscy kelnerzy są aktorami. Wszyscy czekają na szansę. Bardzo trudno jest stamtąd wyjechać.
- Pana sztuki odniosły jednak ogromny sukces, wystawiano je na Broadwayu. Co - według pana - decyduje o ich popularności?
- To, że dobrze piszę, i jeszcze trochę szczęścia. W 1981 r. wyjechałem na premierę "Kopciucha" do Londynu. To był mój pierwszy sukces. Uczciwie mówiąc, pomógł mi stan wojenny wprowadzony w Polsce na dwa dni przed premierą. W dobrym teatrze Royal Court Theatre pojawił się Polak ze sztuką, która ma w dodatku wydźwięk antytotalitarny. Wszystkie pisma robiły ze mną wywiady, nie wychodziłem z telewizji. Myślałem, że to mi otworzy Amerykę, ale ona się tym początkowo nie zainteresowała. Wszystkie europejskie sztuki są tam bardzo podejrzliwie czytane. Wydaje się, że są zbyt artystyczne, zupełnie niekomercyjne; określenie "to jest bardzo europejskie" jest wyrokiem skazującym. Ponadto najczęściej pierwsi czytają je wynajęci studenci, którym płaci się dziesięć dolarów za sztukę. Oczywiście, nie wszystkie zostaną przeczytane. Albo ktoś je przeczyta byle jak. Niektóre teatry dostają dziennie ok. 10 propozycji. Mój utwór agentka wysłała do kilkudziesięciu teatrów i wszystkie zgodnie z konwencją odpowiadały, że jest to znakomite, ale niestety nie wystawią, ale inni z pewnością się tym zainteresują. Potem Arthur Miller przeczytał go i sam wysłał do jednego z teatrów. Gdyby tak się nie stało, kto wie, jak by było. Nowy Jork był dla mnie obcy. Nie wiedziałem, które teatry mogą się zainteresować moimi sztukami. Teraz wiem, do kogo trafia moja ironia i gorzki humor.
- Jak pan reaguje na krytykę? Czy w Stanach Zjednoczonych opinie krytyków teatralnych są ważne dla sukcesu sztuki?
- W Ameryce od recenzji zależy los sztuki. Szczególnie ważne jest to, co napisze "New York Times". Frank Rich był kiedyś cesarzem nowojorskiej krytyki, jego wypowiedź miała moc wyroku. Ale mu się znudziło. Teraz na jego miejscu jest już kilku ludzi, nie tak potężnych, ale i tak ich recenzje przesądzają o sukcesie utworu. W Polsce jest kilku krytyków, których cenię, tłum obojętnych i paru idiotów. "Najciekawszą" recenzję, jaką do tej pory czytałem, wydrukowano w "Washington Post". O "Antygonie w Nowym Jorku" napisano, że jest to "brutalny, wschodnioeuropejski atak na administrację Clintona". Mnie już nic nie zaskoczy. Natomiast w Polsce ktoś stwierdził, że jest to "brutalnie ukradziony Czechowowi chwytliwy pomysł". Bardzo się ucieszyłem.
- Stworzył pan własny typ bohatera: małego człowieczka zagubionego w chaotycznym i okrutnym świecie. Czy nie boi się pan zaszufladkowania - uznania za autora zajmującego się wciąż tym samym tematem: ubogimi emigrantami, bezdomnymi?
- Chaplin też poruszał temat małych ludzi i nieźle na tym wyszedł. Gogol również. Cierpienie człowieka zagubionego w jakichś mechanizmach zawsze wydawało mi się interesujące. To nie musi być historia Lady Diany. Mnie w ogóle przegrani ludzie, których przerasta rzeczywistość, są wiele bliżsi niż wygrywający.
- Pana najnowsza sztuka "Czwarta siostra", wyreżyserowana we Wrocławiu przez Agnieszkę Glińską, to ironiczna aluzja do Czechowa.
- No, coś takiego. Próbuję pokazać to, co się stało ze światem po Czechowie. Akcja "Czwartej siostry" toczy się w Moskwie, ale mam nadzieję, że sztuka jest bardziej uniwersalna. Tym miejscem mógłby być równie dobrze Nowy Jork. Moskwa to tylko dekoracje. W nich poruszają się ludzie. "Czwarta siostra" jest śmieszno-straszna i wzruszająca. To opowieść o tym, jak miłość usiłuje sobie radzić we współczesnym świecie. Mówi o manipulacji, o pogubionych wartościach, triumfie zidiocenia. We współczesnej Ameryce najważniejszą dziedziną sztuki stała się moda. W Nowym Jorku nad Metropolitan Museum wisiał olbrzymi transparent "Versace", a po bokach małymi literkami "Picasso" i "Matisse". Oczywiście, na Versacego w ogóle nie można się było dostać, bo tam pokazywano suknie, w których chodziła Lady Diana - święta kultury pop. A tuż obok były puste sale z zabłąkanymi przypadkowymi przechodniami.
- Czy nie obawia się pan reakcji Rosjan, zwłaszcza mafii, która w "Czwartej siostrze" jest przedstawiona raczej zabawnie?
- Mafia ma ważniejsze sprawy na głowie. Nie wiem, jak "Czwarta siostra" zostanie przyjęta w Moskwie. Kiedy pisałem o Polakach w Nowym Jorku, część rodaków była oburzona, że jest to straszliwa i niesprawiedliwa napaść na kraj Chopina. Zobaczymy, jak zareagują Rosjanie. Powtarzam, że nie miałem zamiaru napisać satyry na Rosję, ale na koniec wieku. Gdzieś trzeba było tę akcję umieścić, a Moskwa z Czechowem i Jelcynem aż się o to prosi.
- Czy sztuka może mieć szerszy wpływ społeczny?
- Kiedyś w dzienniku "New York Times" napisałem, że w Polsce w Wydziale Kultury KC za ideał propagandy uznano film "Królewna Śnieżka", bo krasnoludki w nim codziennie szły do pracy śpiewając "hej ho, hej ho, do pracy by się szło".
Więcej możesz przeczytać w 51/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.