Operacja Bogdan

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kulisy lustracji Janusza Tomaszewskiego

W procesie lustracyjnym Janusza Tomaszewskiego, byłego wicepremiera, dowodami są dokumenty, które ze względów formalnych nigdy nie powinny zostać zarejestrowane w archiwach Służby Bezpieczeństwa. Przeciwko Tomaszewskiemu świadczą byli oficerowie SB. W tej sprawie wspólnym wrogiem lewicy i niektórych polityków prawicy okazuje się Lech Wałęsa i osoby kierujące za jego prezydentury Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Urzędem Ochrony Państwa. Okazuje się też, że UOP ulokował oficera w Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność". Działał on tam przez kilka lat.


Wersja wydarzeń głoszona przez rzecznika interesu publicznego oraz byłych oficerów SB świadczących w Sądzie Lustracyjnym opiera się na przekonaniu, że akta w sprawie Janusza Tomaszewskiego zostały w 1989 r. zniszczone, lecz część z nich udało się pod koniec tego roku i na początku roku 1990 odtworzyć. Tymczasem jedynym dowodem na to jest kserokopia karty ewidencyjnej przekazana w październiku 1997 r. prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu razem z materiałami dotyczącymi kandydatów na stanowiska ministerialne w rządzie Jerzego Buzka. Janusz Tomaszewski twierdzi, że ani karta, ani jej kopia nie istniały w 1989 r., lecz po- jawiły się dopiero jesienią 1997 r. Istotnie, kartę ewidencyjną Tomaszewskiego można było "wyprodukować" w UOP, łącząc zapisy z dwóch ewidencji. W jednej znajdował się kryptonim agenta i numer ewidencyjny, w drugiej zaś tylko numer i odsyłacze do konkretnych spraw. Sprawy te nie musiały być jednak doniesieniami agenta, lecz na przykład materiałami z inwigilacji jakiejś osoby. Jeśli Janusz Tomaszewski był przedmiotem takiego "rozpracowania", a nie istniały żadne pisemne dowody współpracy (zobowiązanie, pokwitowania, własnoręcznie pisane meldunki), osoba mająca dostęp do obu ewidencji mogła w każdej chwili i zupełnie arbitralnie połączyć dane z obu źródeł. Na tej podstawie można było stworzyć kartę ewidencyjną na przykład Bogdana i skojarzyć ten kryptonim z nazwiskiem Tomaszewskiego, choć ten ostatni mógł być tylko przedmiotem inwigilacji. Dowodem na to, iż karta ewidencyjna Tomaszewskiego powstała w taki właśnie sposób ma być m.in. to, że wypełniono ją różnymi charakterami pisma, brak na niej pieczątki naczelnika wydziału, w którym kartę rejestrowano, a niektóre informacje są niezgodne z danymi z innych źródeł. - Wedle mojej wiedzy nie było karty rejestracyjnej, lecz tylko zapis w dziennikach rejestracyjnych. Nie zajmowałem się jednak bliżej tą sprawą. Rzecznik interesu publicznego miał więcej czasu na jej badanie, miał też dostęp do wielu źródeł - mówi Zbigniew Siemiątkowski, poseł SLD, były minister koordynator służb specjalnych.
Tymczasem przed sądem stanęli byli oficerowie SB: jeden oświadczył, że Janusza Tomaszewskiego zwerbował do współpracy w 1982 r. w Łowiczu (miejscu internowania) i zarejestrował go jako tajnego współpracownika (wypełniając tzw. kartę E-6 i nadając kryptonim Bogdan), drugi twierdzi, że prowadził go aż do 1989 r., kiedy TW Bogdana wyrejestrował (wypełniając tzw. kartę E-16). Ten drugi świadek, Jan P., ma kluczowe znaczenie dla całej sprawy. W 1990 r. odszedł z pracy w SB w Pabianicach, nie musiał się więc poddawać weryfikacji. Jan P. twierdzi, że prowadził TW Bogdana, spotykał się z nim w zakonspirowanym lokalu w Pabianicach i wypłacał pieniądze za świadczone usługi. Dowodem mają być fragmenty tak zwanej teczki obiektowej dotyczącej wspomnianego lokalu (należącego notabene do krewnego Jana P.), z której wynika, że spotkań z niejakim Bogdanem było co najmniej kilkadziesiąt (przed sądem Jan P. miał zeznać, że kilkanaście). Nie ma jednak żadnych podstaw, poza zeznaniami świadków, aby postawić tezę, że Bogdan to Janusz Tomaszewski.
Zeznania Jana P. wspiera były działacz "Solidarności", który twierdzi, że podczas kilkutygodniowego pobytu w Łowiczu (w czasie internowania) był przekonany o związkach Tomaszewskiego z SB. Problemem jest to, że świadek ten popadł wcześniej w konflikt z Januszem Tomaszewskim. W 1991 r. oskarżył go o kradzież związkowych pieniędzy, ale w sądzie sprawę przegrał. Z kolei świadek powołany przez Tomaszewskiego utrzymuje, że należał on do tych nielicznych internowanych, którzy nie godzili się na rozmowy z wysłannikami SB, prowadził też głodówkę protestacyjną. Z miejsca internowania Tomaszewski został natomiast zwolniony wcześniej niż inni - wraz z kilkoma innymi osobami - na prośbę biskupa łódzkiego.
Właściwie tzw. sprawa Tomaszewskiego rozpoczęła się w lutym 1997 r., gdy ogłoszono, że zostaje on szefem kampanii Akcji Wyborczej Solidarność. Przypomnijmy, że rządy sprawuje wówczas koalicja SLD-PSL, ministrem odpowiedzialnym za służby specjalne jest Zbigniew Siemiątkowski, a szefem UOP Andrzej Kapkowski. Już w marcu do centrali UOP na stanowisko trzeciego zastępcy awansuje Paweł Pruszyński, szef łódzkiej delegatury. Do Warszawy przenosi się też naczelnik biura ewidencji łódzkiej delegatury, gdzie miały się znajdować akta obciążające Tomaszewskiego - na stanowisko zastępcy szefa biura w centrali.
W czerwcu 1997 r. jeden z zastępców szefa UOP, nazwijmy go X, spotyka się z ważnym działaczem śląskiej "Solidarności". Podczas rozmowy - łamiąc ustawę o tajemnicy państwowej i służbowej - ostrzega go przed konfidentem byłej SB działającym w najwyższych władzach związku. Wybiera działacza śląskiej "Solidarności", gdyż przy władzach regionu działał wówczas zespół ds. służb specjalnych (m.in. Wojciech Szarama i Antoni Podolski), opowiadający się za tzw. opcją zerową. Liczono, że ludzie ci mogą w przyszłości kierować UOP. We wrześniu 1997 r. X spotkał się z działaczem "Solidarności" ponownie i miał wówczas wskazać na Janusza Tomaszewskiego jako byłego współpracownika SB. - Pierwszy raz słyszę o tym, że wysoki oficer UOP spotykał się z przedstawicielem ówczesnej opozycji. Byłby to akt wyjątkowej politycznej nielojalności apolitycznego przecież urzędni- ka - mówi Zbigniew Siemiątkowski. - Skądinąd jednak nawet najlepszy polityczny nadzór nad służbami specjalnymi nie przeszkodzi w konspirowaniu ludziom, którzy do konspirowania są przyzwyczajeni. Dziwi mnie też, że taki kontakt mógł podjąć X, w centrali urzędu pracowały wszak inne osoby, które nie tylko miały nadzór nad sprawami dotyczącymi Łodzi, ale mogły też szukać kontaktu z ówczesną opozycją.
We wrześniu 1997 r. wysoki oficer UOP przekazał też działaczowi śląskiej "Solidarności" wiadomość prawdziwie sensacyjną: od kilku lat w Komisji Krajowej związku UOP miał kadrowego oficera. Do Gdańska trafił on w czasach, gdy szefem UOP był Jerzy Konieczny (to on miał zdecydować o ulokowaniu funkcjonariusza urzędu w centrali związku). - Z oczywistych względów nie mogę tego w żadnej formie komentować - mówi prof. Konieczny. Oficer UOP miał podobno "kontrwywiadowczo ochraniać" przewodniczącego Mariana Krzaklewskiego i liderów związku. Oficera chciano wycofać, lecz w efekcie nie uczyniono tego - osoba upoważniona do wyegzekwowania tej decyzji zwlekała, a w końcu poinformowała o funkcjonariuszu urzędu nowe, zmienione na początku 1996 r. kierownictwo MSW i UOP. - Nie mam nic do powiedzenia w sprawach źródeł urzędu działających w różnych instytucjach. W tej sprawie obecne kierownictwo urzędu ma pełną jasność: gdybym aprobował jakiekolwiek nielegalne działania, dawno poinformowano by o tym opinię publiczną - tłumaczy Zbigniew Siemiątkowski. Problemem jest to, że informacja o oficerze UOP w centrali "Solidarności" nie jest wygodna dla żadnej politycznej opcji, która o tym wiedziała. Tym można tłumaczyć ich solidarne milczenie na ten temat.
W Gdańsku rewelacje wysokiego funkcjonariusza UOP wywołały prawdziwą burzę. Lecha Wałęsę i jego współpracowników oskarżono o próby inwigilacji "Solidarności". Nie zauważono, że oficera nie wycofało także kierownictwo UOP pod rządami SLD (odwołano go dopiero w połowie 1997 r. - odszedł ze służby). Na zamieszaniu w AWS i "Solidarności" korzystał tymczasem SLD oraz zwolennicy tzw. opcji zerowej w służbach specjalnych. Od wpływu na pracę służb odsunięto przecież ekipę, która prowadziła niewygodne sprawy - tzw. moskiewskiej pożyczki, Oleksego, FOZZ, Telegrafu itp.
Przed powołaniem nowego rządu poinformowano Jerzego Buzka (desygnowanego już wtedy na premiera), że Urząd Ochrony Państwa dysponuje informacjami, jakoby Janusz Tomaszewski współpracował w latach 1982-1989 ze Służbą Bezpieczeństwa. Informacje o domniemanej współpracy Tomaszewskiego z SB pojawiły się ponownie wiosną 1998 r., gdy narastały personalne konflikty w rządzie i AWS.
Przeciwko Tomaszewskiemu wykorzystano też to, że w jego ministerstwie na wysokich stanowiskach zatrudniono osoby z otoczenia Lecha Wałęsy. Skojarzono to z oficerem UOP ulokowanym w Gdańsku. W rezultacie Janusz Tomaszewski zaczął tracić poparcie kierownictwa związku, a jego odejście było już tylko kwestią czasu. Sprawę ostatecznie załatwiało wniesienie przez sędziego Nizieńskiego wniosku o lustrację Janusza Tomaszewskiego - w kwietniu 1999 r. kierownictwo RS AWS przyjęło uchwałę, zgodnie z którą osoby powołane na publiczne stanowiska z rekomendacji akcji powinny zrezygnować, gdy do Sądu Lustracyjnego wpłynie wniosek przeciwko nim.

Więcej możesz przeczytać w 7/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.