Średni dystans

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ile Polskę dzieli od roku 2000
W roku 1970 miało być opłacalne odsalanie wody morskiej. Zakładano, że pięć lat później zniknie zawód tłumacza, którego zastąpią automatyczne translatory języków. Już w latach 80. mieliśmy - jako ludzkość - eksploatować dna oceanów oraz kształtować naszą osobowość i zwiększać inteligencję za pomocą pigułek. Pojawienie się "globalnego magazynu danych z bezpośrednim dostępem do informacji", czyli sieci WWW, przepowiadano na rok 1980. W 1990 r. mieliśmy umieć sterować pogodą, zapobiegać suszom, powodziom i huraganom, a przed 2000 - przeciwdziałać wszelkim chorobom i wadom genetycznym. Natomiast co piąty kotlet miał pochodzić ze sztucznych protein albo glonów morskich.


Tak prognozował powołany w 1960 r. zespół ekspertów UNESCO. Dziś wiemy, że ówczesne obawy o wyczerpywanie się ziemskich zasobów i o to, iż Ziemia nas nie wyżywi, okazały się przesadne, podobnie jak optymizm, że człowiek szybko upora się z siłami natury. Zawodne okazały się też przewidywania dotyczące sposobów czerpania i utrwalania wiedzy. O ile powstanie globalnej sieci informacyjnej - podobnie jak "pigułki na inteligencję" - przepowiedziano zbyt optymistycznie, o tyle takich rzeczy, jak telewizja satelitarna i telefonia komórkowa, nawet nie brano pod uwagę. Nie przewidziano też lądowań na Księżycu i Marsie. ONZ-owskich profetów fascynował zaś indywidualny napęd rakietowy w tornistrach, który miał wypierać motoryzację i lotnictwo już od roku 2000. Tego, jak świat będzie urządzony za lat 40 pod względem politycznym, socjalnym i ekonomicznym, również nie udało się wyprorokować ówczesnym ekspertom. Nie przewidziano islamskiego wyzwania, potęgi gospodarczej Dalekiego Wschodu ani tego, że baryłka ropy stanie się bronią o ogromnej sile rażenia. Do historii przeszły dwie amatorskie prognozy z tamtych lat: Nikity Chruszczowa, który tuż po przejęciu władzy na Kremlu ogłosił, że "za dwadzieścia lat prześcigniemy Amerykę", i Jana Pietrzaka, który w śpiewanej w latach 60. balladzie "Za trzydzieści parę lat" rozważał opcje powszechnego dobrobytu, zagłady świata po wojnie jądrowej i beznadziejnego nihil novi, przynajmniej w tej części Europy. Tego, że komunizm wywoła kilka wojen, wykreuje (choćby w Polsce) dyktaturę wojskową, aż wreszcie bezkrwawo wyzionie ducha, nie był w stanie przewidzieć żaden poważny analityk ani satyryk prześmiewca.
Naukowymi prognozami rozwoju Polski socjalistycznej po wsze czasy zajmował się w latach 70. Komitet Badań i Prognoz "Polska 2000", powołany przez towarzysza Edwarda Gierka. Wedle ustaleń uczonych z komitetu, w roku 2000 tylko 13 proc. Polaków miało żyć ze skolektywizowanego rolnictwa, za to "aż" co piąta rodzina miała posiadać samochód. Zakładano, że będziemy produkować 2,7 pary obuwia "skórzanego lub skóropodobnego" na osobę i 1,2 mln magnetofonów, "w tym 950 tys. kasetowych". Eksperci przewidywali wzrost "pogłowia bydła" do 15 mln, co miało "sprostać rosnącemu popytowi na mięso bydlęce", a "pogłowia świń" do 25 mln, co miało zaledwie "dążyć do zaspokojenia popytu" na wieprzowinę. Tymczasem w rolnictwie pracuje dziś - mimo ustrojowego wstrząsu - dwa razy więcej Polaków, niż wówczas zakładano, bo nikt nie mógł przewidzieć pojawienie się Pawlaka, Leppera i Serafina. Rolnictwo dostarcza 4,2 proc. naszego PKB (we Włoszech taki wskaźnik osiągnięto 15 lat temu, a w Niemczech pod koniec lat 50.). Samochód ma prawie trzy czwarte polskich rodzin - więcej na "biednej" wsi niż w miastach. Magnetofonów nie produkuje się (za to w sklepach - ciekawostka - jest ich pod dostatkiem), obuwie "skóropodobne" można zaś dziś obejrzeć w muzeum osiągnięć komunizmu. Jeszcze żyjący członkowie komitetu pewno do dziś łamią sobie głowy, jak to możliwe, że przy dzisiejszym "pogłowiu" 6,5 mln krów i 18 mln świń mięsa jest tyle, iż rolnicy rozrzucają je po drogach, a Polak zjada go więcej niż statystyczny mieszkaniec państwa Unii Europejskiej.
Poziom zamożności polskiego społeczeństwa, mierzony średnią płacą (ok. 400 USD miesięcznie; prognostycy z PRL zakładali "aż" 80 USD) lub wielkością PKB przypadającego na mieszkańca (6663 USD), jest dziś taki, jaki w najuboższych krajach piętnastki - Grecji i Portugalii - był w połowie lat 80. Pod względem poziomu konsumpcji jesteśmy jednak wraz z całą unią w kalendarzowym roku 2000, a niekiedy nawet kilka lat do przodu. Wyposażenie naszych mieszkań w telewizory, pralki, magnetowidy, lodówki (oraz ich zawartość) jest takie jak w krajach UE, a pod względem dostępu do telewizji satelitarnej, z której korzysta ponad połowa gospodarstw domowych (6,5 mln), znajdujemy się w ścisłej czołówce (czwarty rynek w Europie). Gorzej jest z samymi mieszkaniami. Uzyskując średnią 3,3 osoby na mieszkanie, jesteśmy tam, gdzie najbiedniejsze kraje piętnastki, czyli Portugalia, Hiszpania, Irlandia, były na początku lat 90., a pozostałe kilka dekad wstecz. Prawie połowa (46,6 proc.) naszych domostw podłączona jest do oczyszczalni ścieków: znacznie mniej niż w Holandii (96 proc.), Niemczech (89 proc.) czy Finlandii (77 proc.), mniej więcej tyle, ile w Hiszpanii (48 proc.), ale dużo więcej niż w Portugalii bądź Grecji (odpowiednio 20 proc. i 11,5 proc.). O wiele słabiej prezentuje się wyposażenie polskich mieszkań w telefony: obecnie jesteśmy na poziomie, jaki Portugalia osiągnęła pod koniec lat 80. (dziś mająca najniższy wskaźnik w UE).
Z "konsumpcją" kulturalną jesteśmy kilkadziesiąt lat do tyłu. Statystyczny Polak kupuje tylko jedną książkę rocznie, chodzi do kina raz na półtora roku, do teatru raz na piętnaście lat, a do filharmonii raz w życiu, o ile uda mu się dożyć osiemdziesiątki. W krajach piętnastki tak sytuacja wyglądała pół wieku temu. Znać tu spuściznę "polityki kulturalnej" PRL, zakładającej, że burżuazyjną kulturę elitarną zastąpią festyny ludowe, świetlicowe koncerty dla przodowników pracy i zespoły folklorystyczne w remizach strażackich, których przedłużeniem są obecnie kapele disco polo. Ze sporadycznym obcowaniem z kulturą przez duże "K" wiąże się jakość kultury dnia codziennego - taki, jaki widać (i słychać) naokoło. Samochodów (230 na 1000 mieszkańców - dwa razy więcej, niż zakładali planiści PRL) mamy dziś tyle, ile Hiszpania i Irlandia w roku 1980, a Niemcy i Włochy w 1970 r. Jeżdżą one po drogach, których sieć (119 km na 100 km2) nie odbiega od średniej w UE i jest znacznie gęstsza niż w krajach unijnego "ogona" (32 km/100 km2 w Grecji i Hiszpanii, 78 km/100 km2 w Portugalii). Ale droga drodze nierówna. Hiszpania ma 15 km autostrad na 100 km2 (średnia w UE), Niemcy - 30 km/100 km2, a Polska - 0,2 km/100 km2, czyli mniej niż państwa piętnastki pół wieku temu. Dlatego polskie szosy należą do najbardziej niebezpiecznych. Wprawdzie liczba śmiertelnych ofiar wypadków drogowych w naszym kraju w ostatnim dziesięcioleciu znacznie zmalała - z 9,5 do 6,1 na 10 tys. pojazdów, gdyż przesiedliśmy się z komunistycznych maluchów i trabantów na prawdziwe samochody, lecz nie spadła do poziomu unijnego. W Grecji, która w UE przoduje pod tym względem, mniej więcej tyle osób ginęło 6 lat wcześniej, a w drugiej na liście Hiszpanii - 10 lat temu.
Ci, co przeżyją, trafiają do szpitali, w których znajduje się tyle łóżek (53 na 10 tys. ludzi), ile w Holandii w roku 1994, nieco więcej niż w Grecji w 1989 r. i dwa razy mniej niż we Francji w 1993 r. Co ciekawe, w krajach UE łóżek szpitalnych jest coraz mniej, podobnie jak w Polsce. Jest to spowodowane tym, że lepiej się odżywiamy, palimy słabsze papierosy, wolimy piwo i wino od wódki, jesteśmy więc zdrowsi. Ale wciąż żyjemy krócej. Obecna średnia (77 lat dla kobiet, 68,5 roku dla mężczyzn) jest zaledwie taka, jaka w Finlandii była w roku 1970, a w Portugalii w 1986. I to mimo wysiłków lekarzy, których na 100 tys. mieszkańców jest tylu, ilu w Holandii i Francji było ich w roku 1986, w Niemczech w 1983 r., a we Włoszech w połowie lat 70., ale więcej niż w Irlandii i Portugalii dziś. Powstanie prywatnych szkół wyższych spowodowało w Polsce boom edukacyjny: mamy trzykrotnie więcej studentów niż w roku 1990, czyli 330 na 10 tys. ludności (albo inaczej: 33,7 proc. studiujących mających 19-24 lat). To tyle, ile we Francji było ich pięć lat temu i więcej niż w Niemczech czy Grecji.
Naukowcy i wynalazcy nie powinni mieć kompleksów. Pod względem nakładów na badania i rozwój (0,5 proc. PKB) zajmujemy dopiero 51. miejsce w świecie, za całą UE, a nawet za Turcją. Jeśli za miernik myśli technicznej przyjąć jednak liczbę wniosków patentowych, to polski wskaźnik (62 wnioski na milion ludzi) odpowiada belgijskiemu sprzed dziesięciu lat, ale jest znacznie wyższy od portugalskiego (1,4), greckiego (3,8), hiszpańskiego (11,4) i włoskiego (44,8).
Za to sytuacja Polek jest taka, w jakiej znajdowały się kobiety z państw unii w odległych dekadach. Stanowią one ponad 60 proc. osób bezrobotnych, (w krajach UE - 35-57 proc.), co oznacza, że kobiecie trudniej jest o pracę w Polsce niż w "patriarchalnej" Grecji. Polki zarabiają o 24 proc. mniej niż ich mężowie, choć są lepiej wykształcone: wśród pracujących pań 21 proc. ukończyło studia, wśród zatrudnionych mężczyzn - 14,5 proc. W życiu politycznym - parlamencie, rządzie, władzach lokalnych - kobiety uczestniczą w mniejszym stopniu niż w jakimkolwiek kraju UE. Polska stała się atrakcyjnym krajem nie tylko dla inwestorów zagranicznych, lecz także dla turystów. Trudno uwierzyć, ale już w połowie lat 90. zarabialiśmy na turystyce znacznie więcej niż Grecja czy Portugalia (w 1995 r. my - 6,6 mld USD, oni - niewiele ponad 4 mld USD). Jednocześnie stajemy się narodem podróżników. O ile przed rokiem 1989 statystyczny Polak wyjeżdżał średnio co trzy lata, głównie do demoludów i często z "towarem", o tyle dziś przekracza granicę w celach niesłużbowych dwa razy w roku. I nie są to już wyjazdy na saksy. Tymczasem w krajach UE przeciętnie aż 30 proc. rodzin nie może sobie pozwolić na tygodniowe wakacje w ciągu roku, nawet niekoniecznie za granicą (60 proc. w Portugalii, 54 proc. w Grecji). Poniżej granicy ubóstwa żyje 18 proc. obywateli unii: najwięcej w Grecji, Irlandii, Portugalii oraz...Wielkiej Brytanii. "Polska bieda", o której trąbią populiści, wydaje się więc mocno przereklamowana. Bezrobocie, stale przekraczające 10 proc., jest takie jak w mniej rozwiniętych krajach unii (oraz w Niemczech "wzbogaconych" o byłą NRD). Ale jest u nas znacznie większe, nadal "socjalistyczne" spłaszczenie płac. Najniższa wynosi aż 40 proc. średniej - tyle, ile w nadopiekuńczej Danii, podczas gdy we Włoszech i Luksemburgu wynosi ona 25 proc. średniej pensji, a w Hiszpanii - 33 proc. Tu jesteśmy większymi egalitarystami niż Czesi i Węgrzy. Natomiast obłożenie wynagrodzeń składkami socjalnymi - na ubezpieczenia zdrowotne, rentowe i emerytalne, fundusz pracy, fundusz gwarantowanych świadczeń socjalnych, PFRON i Bóg wie, co jeszcze - jest rekordowe w skali Europy. Do każdej złotówki wynagrodzenia polski pracodawca dopłaca 60 gr, czyli proporcjonalnie dwa razy więcej, niż się dodaje w Norwegii, Irlandii czy Wielkiej Brytanii (krajach rządzonych przez socjalistów). Ich ZUS-y miały jednak to szczęście, że nie robiły interesów z polskim Prokomem.
Niewysokie i wyrównane płace, nadmierne podatki socjalne, wysoki poziom konsumpcji i nowe wydatki (na prywatne szkoły, wojaże zagraniczne etc.) sprawiają, że Polakom zostaje niewiele pieniędzy. Każdy z nas na czarną godzinę ma odłożone 4300 zł, a po odliczeniu zadłużenia (800 zł na osobę) - 3500 zł. Średnia dla całej unii jest dwa razy wyższa - 1808 euro. Najbardziej oszczędni są Włosi (2710 euro na osobę), najmniej - Duńczycy (średni stan konta mieszkańca Danii jest dużo niższy niż u nas, gdyż wynosi 710 euro). Trudniej przychodzi zmierzyć nasz dystans do Europy roku 2000 w tych dziedzinach, które nie poddają się statystycznym wskaźnikom albo są słabo porównywalne. I tam właśnie, jak się zdaje, odstajemy najbardziej. Nie dajemy sobie rady z wieloma wyzwaniami, jakie stwarza wolność, nie dbamy o prawa i potrzeby grup mniejszościowych i upośledzonych, nie potrafimy neutralizować zagrażających demokracji skrajności. Mówią o tym coroczne raporty organizacji europejskich. Polak ma znacznie mniejsze poczucie bezpieczeństwa niż jakikolwiek obywatel zjednoczonej Europy, a krajowe organy ścigania i wymiaru sprawiedliwości należą do najmniej wydolnych. Nasze dane wykazują na przykład, że popełnia się u nas kilkakrotnie mniej przestępstw niż w Holandii czy Szwecji (2,5 tys. wobec tamtejszych ok. 12,5 tys. na 100 tys. mieszkańców). Ale u nas są to tylko "przestępstwa stwierdzone w zakończonych postępowaniach karnych", podczas gdy tam - wszystkie zanotowane, w tym u nas stanowiące zaledwie "wykroczenia" (drobne kradzieże, zakłócenia porządku itp). Wielka jest również u nas "ciemna liczba" przestępstw nie zgłaszanych policji (szacowana na 50 proc.). Nieporównywalna jest wykrywalność, praca sądów i sprawność procedur, które często urągają poczuciu sprawiedliwości i owocują strumieniem skarg do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Samo zniesienie kary śmierci nie wystarcza, by uznać, że mamy już cywilizowane prawo karne. Niewiele lepiej jest w innych obszarach prawa. Ostatni raport Komisji Europejskiej ostro gani Polskę za brak zgodności ustawodawstwa z unijnymi standardami. Tu wyprzedzają nas nawet Rumunia i Bułgaria. Musimy przyjąć do swego systemu prawnego ok. 16 tys. norm unijnych i uchwalić kilkaset kolejnych ustaw. W tym sensie nasza sytuacja przypomina rok 1918, kiedy musieliśmy tworzyć nowe prawo dla nowego państwa.
Nadal jesteśmy krajem o dość wysokim ryzyku gospodarczym i podatnym na korupcję. Wedle ocen Brukseli, polska kadra urzędnicza jest słabo przygotowana do wejścia do unii (tylko 5 proc. urzędników administracji centralnej udowodniło znajomość obcego języka), niesprawna i... bezduszna. To ostatnie określenie dotyczy przede wszystkim pracowników urzędów skarbowych, którzy "koncentrują się na nieistotnych, proceduralnych błędach i wyjątkowo formalnie interpretują przepisy, podczas gdy ogromne sumy pozostają nie opodatkowane". Zdaniem Komisji Europejskiej, również "administracja regionalna nie jest jeszcze wystarczająco przygotowana do gospodarowania funduszami unijnymi", a "system wydawania certyfikatów jest powolny, kosztowny i nieprzejrzysty". Stutysięczna armia urzędników administracji centralnej jest ponadto... dwa razy mniejsza niż przeciętnie w państwach UE. Wątpliwe jednak jest to, czy rozrastanie się biurokracji będzie skutecznym lekiem na nasze bolączki i zapóźnienia, które wynikają głównie z naszych postaw, zachowań i stanów świadomości. Ilość nie zawsze przechodzi w jakość: Lenin dawno umarł.
Więcej możesz przeczytać w 52/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.