Bankowcy i redaktorzy

Bankowcy i redaktorzy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Przed sądami polskimi toczy się ponad 50 spraw przeciwko skorumpowanym pracownikom banków" - pisze Jarosław Knap ("Bankowi kasiarze", nr 29) - i wymienia dziewięć kradzieży o łącznej wartości 33 mln zł.
 Jest rzeczą naganną, gdy ktoś kradnie miliony złotych z banku i 50 zł z cudzego portfela. Wszak napisane jest - nie kradnij. Czy wolno jednak tę naganę przenosić na całą grupę zawodową? Tak kreuje się stereotyp, uproszczony obraz rzeczywistości, oparty na niepełnej, a bywa - fałszywej wiedzy, utrwalający się w naszej świadomości. Gdy więc artykuł opublikowany w poważnym tygodniku sugeruje, że bankowcy to złodzieje, niech mi będzie wolno - broniąc dobrego imienia zbiorowości - zrelatywizować dane, którymi posiłkuje się jego autor.
W bankach w Polsce pracuje około 143 tys. osób. Przyjmijmy - pewnie z nadmiarem - że w każdej z 50 spraw, o których pisze redaktor Knap, oskarżonych jest pięciu bankowców. Zgniłych śliwek w koszu jest więc zaledwie 0,17 proc. Przyjmijmy - znów zapewne z dużym nadmiarem - że ukradziona kwota, wyliczona z danych dziennikarza, jest dziesięciokrotnie wyższa (bo kradnących jest dziesięciokrotnie więcej, ale nie wszyscy jeszcze wpadli w objęcia prokuratora) i odnieśmy ją do 376 mld zł aktywów netto polskiego systemu bankowego. Okaże się, że nieuczciwi bankowcy zdefraudowali 0,009 proc. pieniędzy sprzedanych przez banki wierzycielom. Nie chcę upiększać rzeczywistości. Bankowcy są sami sobie winni, dopuszczając do psucia smaku bankowego miodu. Tym bardziej że ich profesja nie cieszyła się i nie cieszy szczególną estymą. Wspomniane proporcje mówią jednak bardzo wiele.
Autor mocno akcentuje: "Na początku lat 90. co drugi kredyt okazał się nieściągalny". Zestawianie kradzieży z efektami zbyt optymistycznej oceny ryzyka kredytowego jest nadużyciem. Nieściągalność kredytów jest bowiem od malwersacji i kradzieży bardzo odległa. Pisząc o bankach, warto byłoby odróżniać ukradzione od pożyczonego (z mniejszym lub większym ryzykiem, że pożyczki się nie odzyska). Mieszając zaś cicer cum caule, sugeruje się czytelnikowi, że w polskich bankach jeden przez drugiego kradł i kradnie.
Na koniec marca 2000 r. udział kredytów zagrożonych (co nie znaczy - straconych) w portfelach banków polskich sięgał 13,5 proc. (konsumpcyjnych i gospodarczych). To sporo, ale nie są to jedyne aktywa pomnażające dochody banków sprzedających pieniądz, by mieć za co kupować go od oszczędzających, pokryć koszty tej operacji i godziwie zarobić.
Każda sprzedaż pieniądza jest obarczona ryzykiem. Banki badają je skrupulatnie. Miarkują sprzedaż, rozpraszając ją na wielu kupujących (normy koncentracji) i kontrolują wskaźniki uzależniające sprzedaż od siły ich kapitału. Sporo tej ostrożności, bo i ryzyko spore. Na początku lat 90. kredytów zagrożonych i straconych było nawet więcej niż podał Jarosław Knap. Powód - zmiany transformacyjne. Król okazał się nagi. Kredyty przydzielane "zgodnie z planem" całym gałęziom gospodarki padały wraz z nimi.
Proszę się cofnąć pamięcią do początku lat 90., postawić się w roli bankowca, spróbować ocenić zdolność kredytową Huty Katowice, Stoczni Gdańskiej albo Huty Lenina i odmówić jej kredytu... Te same w istocie czynniki: nieadekwatne do nowej rzeczywistości prawo gospodarcze i wiedza jego kapłanów była i nadal bywa powodem karygodnych przedawnień procesów o malwersacje. Nie tylko bankowe.
I jeszcze wyjaśnienie kwestii tak bulwersującej autora, a pewno jeszcze bardziej jego czytelników. Chodzi o tolerowanie zatrudniania osób obciążonych sankcjami za podjęte decyzje kredytowe. Otóż w gospodarce rynkowej ryzyko jest immanentną cechą decyzji kredytowych, za przekroczenie granic uznanych za dopuszczalne ponoszone powinny być zatem konsekwencje dyscyplinarne, związane z utratą uprawnień. Konsekwencje te muszą mieć jednakowy charakter we wszystkich bankach i nie powinny przybierać kształtu sankcji karnych, które mogą dotyczyć jedynie czynów przestępczych, związanych z osiąganiem korzyści materialnych. Skazani przez sądy za kradzieże idą do więzienia. Ci, którym zdarzyło się przekroczyć dopuszczalne ryzyko przy decydowaniu o udzieleniu kredytu, nie popełniają, poza nielicznymi wyjątkami, czynów karalnych. Pozbawianie ich prawa wykonywania zawodu nie wydaje się więc uzasadnione.
W 1916 r. w "Wykładach o bankowości" Stanisław Karpiński pisał: "Starajmy się w miarę swoich sił (...) przede wszystkim o rozwój jakościowy naszej bankowości, przygotowujmy dlań ludzi odpowiednich, bo o nich trudniej niż o kapitały bankowe. (...) Droga przed nami daleka i całkiem nie utarta, zaś zawód bankiera na tyle jeszcze w społeczeństwie niejasny, że nawet w 'Słowniku języka polskiego' (w tomie I wydanym w 1900 r.; str. 95) takie tylko znajdujemy określenie bankowca: 'klika burżuazji, składająca się z bankowców, redaktorów pism przewrotnych'".
Według słownika z 1995 r. bankowiec to pracownik banku. Redaktorzy pism, nie tylko przewrotnych, nie powinni mieć powodów do nazywania ich "bankowymi kasiarzami".

Więcej możesz przeczytać w 36/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.