W obecnej sytuacji nie ma warunków do bicia rekordów tempa wzrostu gospodarczego i obniżania bezrobocia
Szybkie tempo wzrostu gospodarczego, wysoka i - co gorsza - rosnąca inflacja, na dodatek duże bezrobocie i deficyt w bieżących obrotach z zagranicą (oba wskaźniki również łatwiej rosną niż spadają) - taki jest w wielkim skrócie obraz sytuacji gospodarczej u progu jesieni. Obraz niejednoznaczny, ale na pewno nie skłaniający do zadowolenia i uspokojenia.
Na inflację i bezrobocie wpływają negatywnie okoliczności niezależne od polityki gospodarczej. W pierwszym wypadku wzrost cen paliw na świecie i zły urodzaj w rolnictwie. W drugim zaś - wchodzenie na rynek pracy roczników wyżu demograficznego. Tutaj mamy też skutki niemożliwych już do dokładania - bo bardzo opóźnionych - restrukturyzacji takich sektorów gospodarki, jak górnictwo, hutnictwo, przemysł zbrojeniowy czy PKP. Do tego usprawiedliwienia trzeba jednak dodać, że wzrost cen paliw na świecie i gorszy urodzaj dlatego podbiły inflację tak wysoko, że na rynku wewnętrznym było za dużo pieniądza, istniał luz monetarny, który pozwalał inflacji rosnąć. A to już zależy od polityki, podobnie jak wybór sposobu reagowania na gorszy urodzaj. Gdy chodzi o wzrost bezrobocia: gospodarka tworzy za mało miejsc pracy, a to także - choć nie w stu procentach - zależy od polityki gospodarczej. Od tego, czy jest ona skuteczna w pobudzaniu przedsiębiorczości i - co równie ważne - czy jest skuteczna w likwidowaniu stanowisk pracy nie akceptowanych już przez rynek i utrzymywanych dzięki jawnym bądź ukrytym dotacjom. Takim jak tolerowanie niepłacenia zobowiązań na rzecz budżetu, ZUS czy na rzecz ważnych dostawców, jak choćby energetyki, o czym niedawno było głośno. Odnotowując rolę czynników zewnętrznych wpływających źle na gospodarkę, trzeba się więc poważnie zastanowić, jak na nie reagować.
Gdyby chcieć określić ambitny, ale realistyczny cel polityki ekonomicznej na najbliższy okres, to - jak sądzę - należałoby wyznaczyć tempo wzrostu na 4-6 proc., ustabilizować bezrobocie na obecnym poziomie lub pozwolić na jego niewielki wzrost, powrócić do spadkowej inflacji oraz zapoczątkować i utrwalić spadek deficytu obrotów bieżących z obecnego wysokiego poziomu do uznawanego za bezpieczny. W obecnym stanie gospodarki nie ma warunków do bicia rekordów, gdy chodzi o tempo wzrostu, a także, niestety, gdy chodzi o spadek bezrobocia. Każda taka próba szybko skończy się dotkliwym niepowodzeniem. Zbędne jest również radykalne zbijanie inflacji czy deficytu w handlu zagranicznym. Ważne natomiast, by wrócić na właściwy tor i iść po nim konsekwentnie.
Osiągnięcie takiego stanu w obecnych warunkach w niewielkim stopniu zależy od polityki banku centralnego, znacznie więcej od polityki rządu. W rękach banku jest właściwie jeden instrument - kolejna podwyżka stóp procentowych. I o takiej podwyżce się mówi. Rząd namawia Radę Polityki Pieniężnej, by tego nie robiła. Słusznie, ponieważ kolejne zastosowanie tego instrumentu prawdopodobnie może spowodować więcej złego niż dobrego. Dzisiaj firmy na podwyżkę stóp procentowych w kraju mogą reagować i reagują zaciąganiem kredytów za granicą. Do kraju o wysokich stopach procentowych jak muchy do miodu ciągną spekulanci, podbijając sztucznie kurs waluty krajowej, co godzi w bilans obrotów z zagranicą. Wyższe stopy to również wyższe wydatki budżetu na obsługę długu krajowego. Jedyne, na co właściwie można liczyć, to słabnący efekt psychologiczny, że bank centralny jeszcze walczy z inflacją.
Namawianie rady do rezygnacji z podwyżki stóp procentowych tylko wtedy ma sens, jeżeli rząd podejmie decyzje pozwalające na uchronienie polskiej gospodarki przed pojawiającymi się zagrożeniami. Nie będzie to łatwe: chodzi bowiem przede wszystkim o obniżenie deficytu finansów publicznych, co wymaga albo podwyżki podatków, albo obniżki wydatków, albo kombinacji jednego z drugim. Nie jest wykluczone, że przyjęty w założeniach budżetu na przyszły rok poziom jego deficytu może być zbyt duży, by rząd mógł wnieść istotny wkład w politykę antyinflacyjną. A taki wkład jest konieczny.
Na inflację i bezrobocie wpływają negatywnie okoliczności niezależne od polityki gospodarczej. W pierwszym wypadku wzrost cen paliw na świecie i zły urodzaj w rolnictwie. W drugim zaś - wchodzenie na rynek pracy roczników wyżu demograficznego. Tutaj mamy też skutki niemożliwych już do dokładania - bo bardzo opóźnionych - restrukturyzacji takich sektorów gospodarki, jak górnictwo, hutnictwo, przemysł zbrojeniowy czy PKP. Do tego usprawiedliwienia trzeba jednak dodać, że wzrost cen paliw na świecie i gorszy urodzaj dlatego podbiły inflację tak wysoko, że na rynku wewnętrznym było za dużo pieniądza, istniał luz monetarny, który pozwalał inflacji rosnąć. A to już zależy od polityki, podobnie jak wybór sposobu reagowania na gorszy urodzaj. Gdy chodzi o wzrost bezrobocia: gospodarka tworzy za mało miejsc pracy, a to także - choć nie w stu procentach - zależy od polityki gospodarczej. Od tego, czy jest ona skuteczna w pobudzaniu przedsiębiorczości i - co równie ważne - czy jest skuteczna w likwidowaniu stanowisk pracy nie akceptowanych już przez rynek i utrzymywanych dzięki jawnym bądź ukrytym dotacjom. Takim jak tolerowanie niepłacenia zobowiązań na rzecz budżetu, ZUS czy na rzecz ważnych dostawców, jak choćby energetyki, o czym niedawno było głośno. Odnotowując rolę czynników zewnętrznych wpływających źle na gospodarkę, trzeba się więc poważnie zastanowić, jak na nie reagować.
Gdyby chcieć określić ambitny, ale realistyczny cel polityki ekonomicznej na najbliższy okres, to - jak sądzę - należałoby wyznaczyć tempo wzrostu na 4-6 proc., ustabilizować bezrobocie na obecnym poziomie lub pozwolić na jego niewielki wzrost, powrócić do spadkowej inflacji oraz zapoczątkować i utrwalić spadek deficytu obrotów bieżących z obecnego wysokiego poziomu do uznawanego za bezpieczny. W obecnym stanie gospodarki nie ma warunków do bicia rekordów, gdy chodzi o tempo wzrostu, a także, niestety, gdy chodzi o spadek bezrobocia. Każda taka próba szybko skończy się dotkliwym niepowodzeniem. Zbędne jest również radykalne zbijanie inflacji czy deficytu w handlu zagranicznym. Ważne natomiast, by wrócić na właściwy tor i iść po nim konsekwentnie.
Osiągnięcie takiego stanu w obecnych warunkach w niewielkim stopniu zależy od polityki banku centralnego, znacznie więcej od polityki rządu. W rękach banku jest właściwie jeden instrument - kolejna podwyżka stóp procentowych. I o takiej podwyżce się mówi. Rząd namawia Radę Polityki Pieniężnej, by tego nie robiła. Słusznie, ponieważ kolejne zastosowanie tego instrumentu prawdopodobnie może spowodować więcej złego niż dobrego. Dzisiaj firmy na podwyżkę stóp procentowych w kraju mogą reagować i reagują zaciąganiem kredytów za granicą. Do kraju o wysokich stopach procentowych jak muchy do miodu ciągną spekulanci, podbijając sztucznie kurs waluty krajowej, co godzi w bilans obrotów z zagranicą. Wyższe stopy to również wyższe wydatki budżetu na obsługę długu krajowego. Jedyne, na co właściwie można liczyć, to słabnący efekt psychologiczny, że bank centralny jeszcze walczy z inflacją.
Namawianie rady do rezygnacji z podwyżki stóp procentowych tylko wtedy ma sens, jeżeli rząd podejmie decyzje pozwalające na uchronienie polskiej gospodarki przed pojawiającymi się zagrożeniami. Nie będzie to łatwe: chodzi bowiem przede wszystkim o obniżenie deficytu finansów publicznych, co wymaga albo podwyżki podatków, albo obniżki wydatków, albo kombinacji jednego z drugim. Nie jest wykluczone, że przyjęty w założeniach budżetu na przyszły rok poziom jego deficytu może być zbyt duży, by rząd mógł wnieść istotny wkład w politykę antyinflacyjną. A taki wkład jest konieczny.
Więcej możesz przeczytać w 36/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.