Wyścig pracy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Pracujemy pięć razy mniej wydajnie niż obywatele Unii Europejskiej
 Na pokład wyszedł bosman i powiedział do załogi: "Mam dwie wiadomości - dobrą i złą. Od której zacząć?". "Od dobrej" - odkrzyknęli wioślarze. "Za pięć dwunasta dostaniecie po szklance rumu" - rzekł bosman. "A teraz wiadomość zła. O dwunastej pan kapitan chce pojeździć na nartach wodnych". Anegdota ta doskonale pasuje do sytuacji w naszej gospodarce. Od początku lat 90. Polska ma najwyższe na świecie tempo wzrostu wydajności pracy. W latach 1990-1999 produkcja wytworzona przez każdego zatrudnionego - według obliczeń Bank Austria Creditanstalt - wzrosła o 216 proc. (średniorocznie o 15,6 proc.). Jednakże wydajność - jak na europejskie standardy - jest u nas nadal zatrważająco niska. Na dodatek od grudnia 1990 do grudnia 1999 r. liczba bezrobotnych zwiększyła się z 1,13 mln do 2,35 mln osób, czyli podwoiła się.
A zatem, trawestując przytoczoną anegdotę, rzec można, że wiosłujemy coraz szybciej (dzięki czemu kilka osób może pojeździć na nartach wodnych, a i galernikom czasem kapnie szklaneczka rumu). Szkoda tylko, że wiosła trzyma w dłoni coraz mniej ludzi. Co więcej, niewiele jest pomysłów na to, jak zainicjować proces tworzenia nowych miejsc pracy. W Europie Zachodniej i USA dwu-, trzyprocentowy wzrost gospodarczy natychmiast skutkuje wzrostem zatrudnienia. Podobnie jest w Czechach i na Węgrzech. W Polsce natomiast popyt na pracę powiększa się dopiero przy wzroście PKB wynoszącym 5-6 proc. To bardzo ważne, albowiem - choć brzmi to paradoksalnie - wysokie bezrobocie utrudnia zwiększanie wydajności pracy.
Produktywność polskiego pracownika (nieco ponad 11 tys. euro rocznie) jest pięciokrotnie niższa od średniej dla Unii Europejskiej, wynoszącej 54 tys. euro. Polak jest dwukrotnie mniej wydajny od Portugalczyka (23,8 tys. euro), najsłabszego pod tym względem w krajach unii. Zakładając trzyprocentowy roczny wzrost wydajności w UE, a tyle w rzeczywistości wynosił w latach 90., Polska musiałaby jeszcze przez sześć lat utrzymać piętnastoprocentową dynamikę wzrostu produktywności, by dogonić Portugalię. Obniżenie naszego wskaźnika dynamiki do 10 proc. skutkowałoby wydłużeniem pościgu do 11 lat, a ustabilizowanie wzrostu wydajności na poziomie 6 proc. rocznie spowodowałoby, że jeszcze przez ćwierć wieku bylibyśmy poniżej najniższych standardów unii.
Tymczasem spadek dynamiki wydajności w najbliższych latach jest u nas bardzo prawdopodobny. To bowiem, że Polak wytwarza więcej, jest w ostatniej dekadzie tylko w części skutkiem wzrostu technicznego uzbrojenia pracy. Przede wszystkim był to efekt wykorzystania prostych rezerw polegających na poprawie organizacji pracy (do sporej części przedsiębiorstw państwowych lepiej pasowałoby określenie "wprowadzenia elementarnej organizacji pracy"), rozwoju wysoko wydajnych i mało kapitałochłonnych dziedzin gospodarki (jak usługi ) oraz redukcji koszmarnych przerostów zatrudnienia, odziedziczonych po socjalizmie.
Tę ostatnią kwestię najłatwiej pokazać na przykładzie górnictwa. W pierwszym kwartale tego roku i w pierwszym kwartale roku ubiegłego górnictwo wydobyło dokładnie tyle samo węgla - 29,5 mln ton. Tyle że w ubiegłym roku potrzebna była do tego praca 202 tys. ludzi, a w tym roku - 169 tys. Oznacza to, że przez rok wydajność przeciętnego górnika wzrosła aż o 19,5 proc. Mogłoby to cieszyć, gdyby nie kilka "ale". Pierwsze z nich to ogromny koszt redukcji zatrudnienia w górnictwie. Drugie "ale" jest konstatacją prostego wniosku - skoro dzisiaj, bez żadnych inwestycji, tyle samo węgla wydobywa 20 proc. mniej górników, oznacza to, że przed rokiem zatrudniano w kopalniach niepotrzebnie 33 tys. osób (przed dwoma laty 50 tys., przed pięcioma - 60 tys. itd.). A to oznacza, że nasza gospodarka rozrzutnie marnotrawiła szansę jeszcze szybszego rozwoju. I wreszcie trzecie "ale", które wiąże się ze stopniowym wyczerpywaniem tej prostej rezerwy, polegającej na zwolnieniach zbędnych pracowników i rosnącym oporem przed kontynuowaniem tego procesu. Dlatego ciągle mamy nie zreformowany przemysł hutniczy i zbrojeniowy czy praktycznie nie tknięte "duchem czasu" PKP. Co jeszcze gorsze, mnożą się pomysły na zakonserwowanie w wielu branżach istniejącego stanu zatrudnienia poprzez wprowadzenie ukrytych form subsydiowania niegospodarności. I tak - że przypomnę tylko wyjątkowe kurioza - mamy interwencyjny skup karabinków Beryl, pomysły na utworzenie monopolu cukrowniczego czy faktyczny nakaz dostarczania kolei energii za darmo.
Takie tworzenie specjalnych "nisz pozarynkowych" w oczywisty sposób zwiększa biurokratyczną ingerencję w gospodarkę. A przeszkody biurokratyczno-administracyjne w rozwoju produkcji i tak są u nas olbrzymie. Zwraca na nie uwagę opublikowany w marcu tego roku raport firmy McKinsey and Company dotyczący sektora budowlanego. Wydajność polskiego budownictwa jednorodzinnego oceniana jest na jedną piątą wydajności tego sektora w USA. Wydajność budownictwa wielorodzinnego jest nieco wyższa (35 proc. średniej dla USA), a w wypadku firm wyspecjalizowanych w budownictwie wysokostandardowym - nawet 45 proc. Wyjaśnienie, dlaczego w budownictwie jednorodzinnym występuje aż taka różnica, jest proste. Otóż okazuje się, że czas pracy potrzebny do zbudowania 10 m2 muru ceglanego jest w Polsce przeszło sześciokrotnie dłuższy niż w USA. I to nie dlatego, że polski budowlaniec żywi się gorszymi hamburgerami czy popija je gorszym piwem. Różnica bierze się z czasu traconego na formalności papierkowe, które trzeba w Polsce załatwić, aby położyć kilka cegieł. Jest jednak u nas dział gospodarki, który na pierwszy rzut oka zdaje się przeczyć tezie o administracyjnych hamulcach rozwoju. Mam na myśli rolnictwo. Zajmuje się nim, kto chce (i kto nie chce) - bez rejestrowania działalności gospodarczej, a nawet płacenia podatków. Niby pełna wolność, a wydajność pracy taka, jaką rozwinięte kraje europejskie osiągnęły na początku wieku. Przekonuje o tym prosty rachunek. W rolnictwie zatrudnionych jest 26,7 proc. pracujących i wytwarzają oni 6 proc. PKB. Z danych tych można wyliczyć, że wydajność pracy w rolnictwie wynosi 17 proc. wydajności w działach pozarolniczych. I nie można tego faktu tłumaczyć twierdzeniem (niezbyt prawdziwym), że "wszędzie na świecie produkcyjność zatrudnionych w rolnictwie jest niższa". W Estonii wydajność pracy przeciętnego rolnika sięga 85 proc. wydajności robotnika przemysłowego, a w Czechach, Słowenii i na Węgrzech relacja ta wynosi ok. 70 proc.
Przyczyny niskiej wydajności polskiego chłopa są na ogół znane. Znane są także przeszkody (PSL, Lepper itp.) utrudniające jej wzrost. Unikając dyskutowania o tej kwestii kolejny raz, na pewno można stwierdzić jedno: bez odpływu ludności z rolnictwa problemu przerażająco niskiej wydajności łatwo rozwiązać się nie da. Bo bez nowych miejsc pracy owa ludność nie będzie miała dokąd odpłynąć. Tymczasem dziś w Polsce kłopoty ze znalezieniem pracy mają także mieszkańcy miast: od stycznia tego roku liczba bezrobotnych wzrosła o 128 tys. Ponad 1,6 tys. zakładów pracy zgłosiło zamiar zwolnienia do końca roku kolejnych 64 tys. pracowników. Zrestrukturyzowane, a więc lepiej prosperujące firmy z czasem staną się lokomotywami lokalnych gospodarek, będą kreować popyt na usługi, co w konsekwencji doprowadzi do powstania tysięcy miejsc pracy. Ale na ten efekt trzeba poczekać kilka lub kilkanaście lat - w krótszym czasie uzyskać go nie można.
I tak brzmi dowód nieco paradoksalnie brzmiącej tezy, która głosi, że wysokie bezrobocie i mała liczba nowych miejsc pracy będzie coraz większą barierą w utrzymaniu wysokiej dynamiki wydajności pracy. Nieprawdopodobnie - zwłaszcza dla partii chłopskich, zwolenników zawracania Wisły kijem oraz działaczy związkowych - może także zabrzmieć proponowana kuracja. Należy maksymalnie zliberalizować gospodarkę, zdejmując parasol ochronny z sektora przedsiębiorstw państwowych i rolnictwa. Należy także zmniejszyć koszty pracy przez redukcję obciążeń socjalnych i zmienić kodeks pracy, likwidując większość "niezbywalnych zdobyczy świata pracy". I tyle. Resztę zrobi za nas rynek.
Jeżeli jednak mu na to nie pozwolimy, będziemy mieć gospodarkę, w której dynamika wydajności pracy zacznie spadać, a bezrobocie, mimo ukrywania go na wsi i w dotowanych firmach państwowych, nadal będzie rosło. A wtedy aktualne stanie się modne przed laty powiedzenie: "Jeżeli to potrwa dłużej, to długo nie potrwa".

Więcej możesz przeczytać w 38/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.