Duszenie inflacji

Dodano:   /  Zmieniono: 
Znaleźliśmy się w sytuacji, w której galopująca inflacja zaczyna przechodzić w cwał.
Nie ma wątpliwości, że inflacja jest złem. Zmniejsza skłonność do oszczędzania, podraża kredyt, zwiększa ryzyko inwestycji długoterminowych oraz fałszuje parametry gospodarcze. W dłuższym okresie redukuje tempo wzrostu. A w zamian - tak jak narkotyk - nie daje nic ponad chwilowe oszołomienie i pozorne odepchnięcie nie rozwiązanych problemów. Jeżeli inflacja w ogóle jest złem, to inflacja galopująca (czyli przekraczająca 10 proc.), a zwłaszcza taka, która przyspiesza, jest złem bardzo dużym. Grozi bowiem katastrofą gospodarczą. Nie jest zatem już tylko swego rodzaju transakcją polegającą na uzyskiwaniu przez rządzących chwilowych zysków politycznych kosztem gospodarki. Oznacza populistyczne oszukiwanie społeczeństwa w obliczu ryzyka krachu.
Każda inflacja wymaga zaplecza pieniężnego. Po prostu bez odpowiedniej ilości pieniądza i odpowiedniej szybkości jego obiegu, rynek nie zaaprobowałby wyższych cen. Dlatego tłumaczenie, że inflację spowodowały czynniki podażowe i nie trzeba zmieniać polityki monetarnej oraz fiskalnej, jest zwyczajnym kłamstwem. Inflacja zawsze ma charakter samorozkręcającej się spirali, w której wzrost kosztów przeplata się ze wzrostem dochodów. Odróżnianie inflacji podażowej od popytowej dotyczy wyłącznie pierwotnego impulsu i ma znaczenie jedynie dla badaczy historii gospodarczej. Dlatego hamowanie inflacji w krótkim okresie zawsze wymaga nieprzyjemnych działań redukujących (czy raczej urealniających) popyt.
Tymczasem z wypowiedzi dotyczących przyczyn wzrostu inflacji autorstwa niektórych członków Rady Ministrów wynika, że spowodowały ją: wzrost cen ropy naftowej, nieurodzaj, czynniki globalne (wzrost inflacji odnotowujemy wszędzie na świecie), czynniki strukturalne (spowolnienie prywatyzacji i działalność monopoli) oraz nieodpowiednia polityka monetarna. W rzadkich momentach dobrego humoru przedstawiciele rządu potrafią także twierdzić, że właściwie to w ogóle nie ma inflacji, albowiem "znajdujemy się na długookresowej ścieżce dezinflacyjnej", a to, co się dzieje, jest jedynie chwilowym od niej odstąpieniem.
W pewnym sensie każde z tych wyjaśnień jest niemal prawdziwe, podobnie jak prawdziwe jest twierdzenie, że wycinek kuli ziemskiej między ulicą Świętokrzyską i Alejami Ujazdowskimi (nie licząc dziur w jezdni) jest niemal płaszczyzną. W takiej lilipuciej perspektywie być może rzeczywiście wzrost inflacji jest "krótkookresowy". Przy lansowaniu "hipotezy przejściowych trudności" rząd może liczyć na cud statystyczny, związany z bardzo wysokimi wskaźnikami wzrostu cen w ostatnim kwartale ubiegłego roku. Sprawią one, że inflacja roczna w najbliższych miesiącach może... przestać rosnąć (chociaż ustabilizuje się na poziomie wyższym niż w grudniu 1998 r.). Natomiast argument o całym świecie cierpiącym wskutek wrogich knowań szejków nie ma nawet takiego uzasadnienia. Oto bowiem w piętnastu krajach Unii Europejskiej liczonych łącznie wskaźnik roczny wzrostu cen wynosi (lipiec do lipca) 2,2 proc. W Stanach Zjednoczonych - 3,5 proc. W Japonii (po trwającym od kwietnia spadku cen) w sierpniu osiągnął 0,3 proc., a w nieodległych od nas i podobnych gospodarczo Czechach - 4,1 proc. A przecież większość tych krajów ucierpiała (Japonia najbardziej) wskutek wzrostu cen ropy. Także tegoroczna pogoda w Niemczech czy Czechach była dokładnie taka sama jak w Polsce, a - jak wynika z podanych liczb - nie wystąpił tam jakiś szczególny ubytek podaży żywności. Wnosić tedy można, że w polskim rolnictwie od lat następują po sobie takie pory roku: jesień, zima, wiosna, klęska żywiołowa, jesień, zima itd. Winna jest również Rada Polityki Pieniężnej, ale nie tego, co jej się powszechnie zarzuca. Odpowiada ona za wyznaczenie celu inflacyjnego i jego realizację. Cel taki został ustalony bardzo ambitnie - wzrost cen o 5,4-6,8 proc. być może był nieosiągalny. Jego przekroczenie o połowę nie wystawia jednak naszej polityce monetarnej najlepszego świadectwa. Władza pieniężna ma dwie drogi działania. Pierwsza polega na ścisłej współpracy z rządem, co daje możliwość znalezienia optymalnej kombinacji środków pieniężnych, fiskalnych oraz instrumentów polityki gospodarczej. W metodzie drugiej, na jaką przy braku chęci do kooperacji ze strony rządu RPP była skazana, musi działać jak rosyjskie komputery sterujące osławioną "sistiemą". W tym wariancie wyznacza się dopuszczalną granicę, do której dojść może ścieżka inflacyjna, a po jej przekroczeniu robi się "bang, bang". "Bang, bang" rada w tym roku robiła dwa razy. Pierwszy raz 23 lutego, podnosząc stopy o punkt procentowy. Mimo że był to raczej strzał z wiatrówki, protesty lobbystów gospodarczych i "nakręcaczy" koniunktury były bardzo głośne. Mało kto z protestujących zauważył, że decyzja przyniosła pozytywne skutki. Inflację na dwa miesiące zastopowano. Tyle że podwyżka stóp nastąpiła w momencie, gdy od grudnia ceny wzrosły już prawie o trzy procent (a zatem była to decyzja spóźniona), co oznaczało, że aby nie przekroczyć górnej granicy celu inflacyjnego, miesięczna stopa wzrostu cen nie mogła wzrastać bardziej niż średnio 0,5 proc. To oczywiście było iluzją. Średni wzrost cen między marcem i majem wyniósł 0,7 proc. miesięcznie i jeżeli RPP poważnie myślała o walce z inflacją, już w maju powinna interweniować ponownie. Na taką interwencję zdecydowała się jednak dopiero na początku września.
Ze wszystkich wyliczanych czynników inflacjogennych najważniejsze znaczenie miało spowolnienie prywatyzacji i działanie monopoli krajowych. Skoncentrowanie się w wyjaśnieniach na tym czynniku jest zresztą dla rządu podwójnie korzystne. Są to czynniki występujące od dawna (a więc nie można za nie winić tylko obecnej ekipy) i nie dające się szybko usunąć (a więc obecna ekipa niewiele może zrobić). Przyjęcie takiej linii obrony ma jednak słaby punkt - skoro państwowe mastodonty i monopole działają od dawna, dlaczego dopiero teraz zaczęły nakręcać inflację? Drugą słabością opowiastki o złych monopolach jest to, że zalicza się do nich jedynie firmy z branż już sprywatyzowanych: naftowej i telekomunikacji. Czasem do tych dwóch nieszczęśników dorzuca się jeszcze sektor energetyczny, zapominając o tym, kto popchnął ceny energii w górę. Przemilcza się także branże, w których stanowienie cen monopolowych całkowicie wynikało z decyzji rządu.
Pierwszą taką quasi-monopolową branżą jest, oczywiście, rolnictwo. Tezę ministra Balazsa, że rolnictwo nie było źródłem inflacji w sytuacji, gdy ceny żywności w okresie lipiec 1999 - lipiec 2000 wzrosły o 13,8 proc. (czyli o trzy punkty procentowe ponad wskaźnik inflacji), uznać należy za świadome wprowadzanie opinii publicznej w błąd. Przy niemal czterdziestoprocentowym udziale żywności w naszych wydatkach wzrost cen produktów rolnych był główną przyczyną inflacji. Wzrost ten zapoczątkowany został już na przednówku panikarskimi informacjami o złych zbiorach. Na powstałą panikę nałożyły się działania ARR, która postanowiła dowieść, iż określanie jej mianem Agencji Destabilizowania Rynku Rolnego nie jest bezzasadne. I wreszcie jesienią dołożyło się do tego ustanowienie ceny skupu interwencyjnego na poziomie o 17 proc. wyższym od sztucznie wywindowanych stawek ubiegłorocznych. W rezultacie cena giełdowa tony pszenicy konsumpcyjnej wynosiła 8 września 640-660 zł i była wyższa od ubiegłorocznej (8 września 1999 r. - 370-430 zł) o ponad 60 proc. Zarazem tego samego dnia na giełdzie w Chicago pszenicę ceniono na 89,3 USD, co stanowi równowartość 401,2 zł.
Nieprawdą jest przy tym twierdzenie, że wysokie ceny zboża biją tylko w konsumenta i tylko poprzez drogi chleb. Biją także w hodowców trzody, którym gwałtownie wzrosły koszty produkcji. Tak gwałtownie, że giełdowa cena półtusz wieprzowych (8 września 2000 r. - 6,15-6,6 zł, podczas gdy przed rokiem 4,6-5,5 zł, czyli o 20 proc. niższa) tego wzrostu nie rekompensuje. Nie trzeba wyjaśniać, że spadek opłacalności tuczu, to wysokie ceny kiełbas dziś, a także zapowiedź dalszego ich wzrostu.
Drugim motorem inflacji jest cena energii. Najbardziej waży tu cena energii elektrycznej. Dlatego jej wzrost tak zaniepokoił rząd, iż zażądał on stosownych kontroli. Ministrowie zapomnieli o tym, że koszt wytworzenia energii prawie w połowie zależy od ceny węgla. A ten przez rok (czerwiec do czerwca) podrożał o ponad 11 proc., zaś cenę tę na elektrowniach wymusiło Ministerstwo Gospodarki. Tymczasem kopalnie domagają się podniesienia cen o kolejne 25 proc., podczas gdy węgiel na świecie od dwóch lat tanieje.
Podany mechanizm napędzania cen zboża (żywności) i węgla (energii) trzeba traktować wyłącznie jako przykładowy. Bo przecież cena skupu tony buraków będzie ustalona na poziomie wyższym od światowej ceny cukru, a w cenie ropy ponad połowę stanowią dochody budżetu. Ten drugi przykład wskazuje na zaprzepaszczone możliwości przeciwdziałania inflacji. Na ten rok przewidziano wzrost dochodów z akcyzy od paliw w wysokości 20,2 proc. To bardzo dużo w porównaniu z planowaną na 5,7 proc. inflacją. Nie byłoby nieszczęściem dla budżetu, gdyby ostatniej z zakładanych podwyżek nie wprowadzono. Szczególnie że już po ośmiu miesiącach tego roku wykonanie budżetu było bardzo dobre (wskaźnik wykonania rocznego deficytu był o 10 punktów procentowych niższy niż przed rokiem). Po tym okresie powinno być jeszcze lepiej, zwłaszcza że - uwzględniając będące w drodze pieniądze za telekomunikację - już w sierpniu przekroczono o 5 mld zł planowane przychody z prywatyzacji. Rezygnacja z akcyzy nie spowodowałaby zatem dziury w budżecie, a na pewno oddziaływałaby korzystnie na gospodarkę i poziom cen. Tyle że rząd miałby przed prezydenckimi wyborami parę groszy mniej do rozdania.

Więcej możesz przeczytać w 40/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.