Tarcza prezydenta

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dzięki Timowi McCarthy’emu Ronald Reagan jest pierwszym amerykańskim prezydentem, który przeżył zamach na swoje życie
Gdyby nie rzut monetą, Ronald Reagan prawdopodobnie nie żyłby już od ponad 20 lat. 30 marca 1980 r. w ciągu niecałych dwóch sekund do prezydenta Stanów Zjednoczonych oddano sześć strzałów. Zamachowcem był John Hinckley. Prezydent przeżył dzięki swojemu agentowi ochrony - Timowi McCarthy’emu, który zasłonił go własnym ciałem.
Prezydent wybierał się do hotelu Hilton w Waszyngtonie na spotkanie ze związkowcami, więc tego dnia pracowało więcej ochroniarzy niż zwykle. Było jednak o jednego za dużo. Zbędny strażnik miał zostać w Białym Domu. Poprosiłem szefa, żeby to właśnie mnie pozostawił na miejscu - wspomina dziś McCarthy. - Miałem na sobie jasny, nowy garnitur, a samochód, którym agenci jadą w ślad za prezydentem, przeciekał i bałem się, że zniszczę ubranie. Poza tym byłem w tym hotelu już setki razy. Szefowi było wszystko jedno, w związku z tym rzuciliśmy z kolegą monetę. Przegrałem. Pojechałem do Hiltona.
Dzień wcześniej w innym hotelu w Waszyngtonie - Park Central - zatrzymał się 25-letni John Hinckley. Młody mężczyzna przedostatni dzień marca rozpoczął jak wielu innych Amerykanów. Zjadł śniadanie w McDonaldzie i - wracając do hotelu - kupił gazetę. Jego uwagę przykuł artykuł o mającym się odbyć tego dnia spotkaniu prezydenta Ronalda Reagana ze związkowcami. Biorąc prysznic, Hinckley zastanawiał się, co ma robić - pojechać do New Haven na Yale University, by po raz kolejny podjąć próbę spotkania się z Jodie Foster, w której był do szaleństwa zakochany, czy udać się do Hiltona. Po namyśle usiadł nad listem do aktorki. Napisał między innymi: "Istnieje duże prawdopodobieństwo, że za chwilę zabiję Reagana. Jak dobrze wiesz, bardzo cię kocham. Świadczą o tym liczne listy i wiersze, które do ciebie wysłałem. (...) Nie mogę już dłużej czekać, by zwrócić twoją uwagę. Proszę cię więc, popatrz w swoje serce i daj mi szansę zdobycia twojej miłości poprzez historyczny czyn, który za chwilę popełnię". Hinckley zostawił list na łóżku, wziął pistolet R6-14, nabity kulami z opóźnionym momentem eksplozji (obliczonym na wybuch w ciele ofiary), i ruszył w stronę Hiltona.
- Wyszliśmy z prezydentem z hotelu około 13.30. Kierowaliśmy się w stronę opancerzonej limuzyny. Kordon widzów stał może 3-4,5 m dalej za barierkami. Z tłumu słychać było okrzyki na cześć prezydenta. Pamiętam, że spojrzałem na ludzi i przez chwilę zastanawiałem się, czy prezydent nie zechce do nich podejść. John Hinckley stał wtedy w trzecim rzędzie. Szybko jednak zdołał się przepchnąć do przodu i oddał sześć strzałów - odtwarza przebieg sytuacji Tim McCarthy. Pierwsza z wystrzelonych przez zamachowca kul przeszyła skroń sekretarza prasowego - Jima Brady’ego, druga raniła w kark waszyngtońskiego policjanta - Thomasa Delahanty, trzecia uderzyła w budynek. Czwarty pocisk, wycelowany wprost w głowę prezydenta, trafił McCarthy’ego. Przebił mu płuco, ranił wątrobę i przeponę. Hinckley wystrzelił ponownie - tym razem kula trafiła w prezydencki samochód. Kolejna odbiła się od otwartych drzwi limuzyny i rykoszetem trafiła w prezydenta, zatrzymując się trzy cale od serca. Dzięki McCarthy’emu Ronald Reagan jest pierwszym amerykańskim prezydentem, który przeżył zamach na swoje życie.
- Podczas wielu lat szkolenia i ciągłych ćwiczeń przygotowywano mnie na wypadek takiego zdarzenia, ale człowiekowi wydaje się, że to się mu nigdy nie przytrafi - mówi McCarthy. - Tymczasem zdarzyło się i to błyskawicznie. Oczywiście, moje zachowanie było wyłącznie wynikiem wypracowanych technik. Instynktownie ludzie postępują w takiej sytuacji inaczej. Na taśmie wideo widać, że towarzyszący prezydentowi wojskowi i policjanci rzucali się na ziemię, szukając osłony. Nasze przygotowanie w tajnych służbach jest zupełnie inne. Raz w miesiącu symulujemy różne sytuacje, w tym takie ataki jak ten. Nagrywamy je na wideo i analizujemy, by agenci wiedzieli, że mają zrobić jedną z dwóch rzeczy: albo zasłonić prezydenta, jak ja to zrobiłem, albo pomóc w jego ewakuacji, jak to uczynili inni.
Zamachowiec został natychmiast obezwładniony. Lekarze rozpoczęli walkę o życie czterech rannych. Początkowo prezydent Reagan był przekonany, że ma jedynie złamane żebro. Kiedy jednak w drodze do Białego Domu zaczął krwawić, agenci ochrony zadecydowali o przewiezieniu go do szpitala. Na sali operacyjnej Reagan, zwracając się do stojących nad nim lekarzy, zażartował: "Proszę, powiedzcie mi, że wszyscy jesteście republikanami". W odpowiedzi usłyszał: "Dziś, panie prezydencie, wszyscy nimi jesteśmy". Po czterogodzinnej operacji lekarze wyjęli zgniecioną kulę, która kształtem przypominała dziesięciocentówkę.
Prezydent Reagan opuścił szpital już dwanaście dni po zamachu. Tim McCarthy, aby powrócić do obowiązków służbowych, potrzebował aż czterech miesięcy. W czasie rekonwalescencji najsłynniejszy wówczas człowiek w Ameryce otrzymał prawie 30 tys. kartek z życzeniami powrotu do zdrowia, wśród nich były także pozdrowienia od rodziców Johna Hinckleya. - To był miłosierny gest z ich strony. Nikt przecież nie chce, aby ich dziecko było wplątane w taką historię. Oni nie są odpowiedzialni za czyn syna, jeżeli nie wiedzieli o jego planach. Przypuszczam jednak, że ten gest nie przyszedł im łatwo. Trudno przepraszać za syna, który właśnie postrzelił i ciężko ranił cztery osoby - dodaje były agent. Najmniej szczęścia miał sekretarz prasowy prezydenta, Jim Brady, który na skutek postrzału w głowę został całkowicie sparaliżowany. Mimo to sprawował swoją funkcję do końca urzędowania Ronalda Reagana.
Opuszczając szpital, prezydent miał na sobie kamizelkę kuloodporną. Od chwili zamachu musi ją nosić zarówno głowa państwa, jak i agenci. Wcześniej nie było takiego obowiązku. Pamiętnego dnia nikt z będących na służbie agentów nie miał jej na sobie.
Zdaniem Tima McCarthy’ego, winę za to, że w ogóle doszło do zamachu, ponosi wiele osób. - W tamtych czasach ludzie mieli łatwy dostęp do broni. Tak zresztą jest nadal. Jeśli dobrze pamiętam, John Hinckley był pod opieką psychiatry, a i tak mógł kupić broń. Ponadto tajne służby już wcześniej sugerowały podczas rozmów w Białym Domu, aby każda osoba spotykająca się z prezydentem była sprawdzana wykrywaczem metalu. W wypadku zgromadzeń na otwartej przestrzeni chcieliśmy ogrodzić teren i pojedynczo wpuszczać ludzi, tworząc w ten sposób bezpieczne otoczenie dla prezydenta. Biały Dom był jednak niechętny temu pomysłowi. Wcześniej pracowałem w ochronie prezydenta Cartera i ani jedna, ani druga administracja nie chciała przystać na takie rozwiązanie. Tłumaczono, że stworzyłoby to atmosferę osaczenia wokół prezydenta, sugerującą, że ktoś chce go zabić. Ale przecież tak jest naprawdę. Od czasu zamachu na prezydenta Reagana każdy, kto spotyka się z głową państwa - czy to w Białym Domu, czy w jakimkolwiek innym miejscu - musi być sprawdzony wykrywaczem.
John Hinckley stanął przed sądem w maju 1982 r. Po siedmiotygodniowej rozprawie uniewinniono go ze względu na niepoczytalność. Został skierowany do zamkniętego zakładu psychiatrycznego im. św. Elżbiety w Waszyngtonie. Już w 1986 r. pozwolono mu jednak na krótką wizytę w domu rodziców. Późniejsze dwunastotygodniowe przepustki cofnięto po wykryciu korespondencji, jaką prowadził z Charlesem Mansonem, która ujawniła obsesję na punkcie pracującej w szpitalu farmaceutki.
Tim McCarthy był agentem Secret Service do października 1993 r. W 1994 r. objął stanowisko komendanta policji w Orland Park w stanie Illinois, gdzie pracuje do dziś. Uważa, że nie dokonał niczego nadzwyczajnego. - Zadaniem tajnych służb jest dbanie o to, by prezydenta można było pozbawić urzędu jedynie poprzez głosowanie, a nie z powodu zamachu dokonanego przez szaleńca. Jeżeli zaakceptuje się tę misję, trzeba żyć ze świadomością, że taka sytuacja może się przytrafić i w razie potrzeby trzeba będzie poświęcić własne życie. 



Więcej możesz przeczytać w 40/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.