Zgniłe awokado

Dodano:   /  Zmieniono: 
W ciągu niespełna dwóch lat euro straciło w stosunku do dolara aż 41 procent

Przed trzema laty, w okresie najgorętszych dyskusji nad unią walutową, jedna z niemieckich gazet przeprowadziła eksperyment. Wyposażyła dziennikarza w tysiąc marek, wsadziła go w Berlinie w samolot i wysłała w podróż po dziesięciu krajach Unii Europejskiej. Na każdym lotnisku wymieniał on marki na miejscową walutę. Po kilku dniach latania nad Europą wrócił do Berlina z Londynu i za funty kupił marki. Dostał ich tylko 500. Bez wydania grosza suma, z jaką ruszył w podróż, stopniała więc o połowę. Taki był efekt różnic kursów i prowizji bankowych.
Eksperyment miał dowieść przeciętnemu obywatelowi, że wspólna waluta będzie dla niego korzystna. Ale to jest jedna strona medalu. Druga jest ciemniejsza. Gdyby ten sam dziennikarz w dniu wprowadzenia wspólnej waluty europejskiej, to znaczy 4 stycznia 1999 r., otworzył lokatę w wysokości 1000 euro, musiałby wpłacić 1180 USD. Dziś miałby na koncie równowartość tylko 830 USD.
Odpowiedzialność za ostatni kryzys europejskiej waluty zrzucono na prezydenta Centralnego Banku Europejskiego, Holendra Wima Duisenberga, który na konferencji prasowej w Paryżu dość lekkomyślnie stwierdził, że jego bank nie ma zamiaru podejmować żadnych działań w celu podtrzymania kursu euro. Rynki walutowe zareagowały natychmiast - nastąpił dalszy spadek kursu.
Niespełna dwuletnia historia euro to dzieje stałego obniżania się wartości tej waluty. Trudno obwiniać o to wyłącznie Duisenberga, mimo że żartuje na swój temat, mówiąc, iż w operacjach poniżej 100 milionów zawsze popełnia błędy. Cena euro od chwili jej wprowadzenia spadła o 41 proc. w stosunku do dolara, o 142 proc. wobec irańskiego riala, 48 proc. wobec jena i 45 proc. wobec meksykańskiej pesety. Nawet słaba indyjska rupia zyskała wobec wspólnej waluty 29 proc.
Wbrew oczekiwaniom euro nie stało się drugą, obok dolara, "rezerwową" walutą świata. Większe zaufanie budzi pozostający poza sferą euro funt brytyjski. Także większość międzynarodowych transakcji przeprowadzana jest nadal w dolarach. I tylko Irak - akurat w momencie największego spadku wspólnej waluty - ogłosił, że w ramach dozwolonej przez ONZ opcji "żywność za ropę" będzie dokonywał transakcji właśnie w euro. Powód jest jednak czysto polityczny: chęć dania prztyczka w nos obwinianym o nieludzką politykę Stanom Zjednoczonym.
Polityczne rozstrzygnięcia w dziedzinie finansów mszczą się jednak - jeśli nawet nie od razu, to po pewnym czasie. Polityka umożliwiła wprawdzie powstanie wspólnej waluty europejskiej, ale odpowiedzialna jest również za jej słabość. Zaczęło się od kryteriów konwergencyjnych, które musiał spełnić każdy kraj przystępujący do unii. Były dość surowe: stopa inflacji poniżej 1,5 punktu w stosunku do wzrostu cen w trzech państwach UE o najbardziej ustabilizowanym rynku, długoterminowe oprocentowanie bankowe nie wyższe niż dwa punkty powyżej średniej tych dwóch państw, deficyt budżetowy nie przekraczający 3 proc. PKB, całkowite zadłużenie publiczne nie wyższe niż 60 proc. PKB.
Kryteria ustalono w Maastricht. Potem zaczęła się polityka, a raczej buchalteryjne sztuczki rządów, których celem było spełnienie tych kryteriów. Zaciskano pasa, cięto bezlitośnie programy socjalne, ale też dokonywano cudów nad księgami rachunkowymi. Najbardziej spektakularny był cud ówczesnego ministra finansów RFN Theo Waigla, który wzbogacił budżet państwa, uaktualniając cenę niemieckich rezerw złota, stworzonych w 1949 r. Mimo że tylko Grecja nie wypełniła żadnego z kryteriów z Maastricht, to unia walutowa i tak mogłaby nie dojść do skutku, bo w chwili wprowadzenia nowej waluty całkowite zadłużenie publiczne poniżej 60 proc. PKB miały jedynie Finlandia, Francja, Wielka Brytania i Luksemburg. Zadłużenie Belgii sięgało 122 proc. PKB, a Włoch - 121 proc. PKB. Ale od czego jest polityka? Szefowie rządów uzgodnili, że wysokie zadłużenie publiczne można usprawiedliwić szczególnymi okolicznościami. W wypadku Niemiec były to na przykład wydatki na zjednoczenie.
Głównym grzechem unii walutowej jest jednak to, że kryteria konwergencyjne były jednorazowe. Trzeba było je wypełnić, aby przynależeć do strefy euro. Nie przewidziano natomiast żadnych instrumentów dyscyplinujących rządy. Dlatego też już w lutym 1999 r. (miesiąc po wejściu w życie unii) Komisja Europejska wydała oświadczenie, że ubolewa nad rozluźnieniem dyscypliny finansowej w jedenastu państwach unii i zaniechaniem sanacji budżetów narodowych. KE oświadczyła też, że budżety państw członkowskich muszą być co najmniej zrównoważone albo wykazywać nadwyżki, aby zagwarantować stabilne euro. W chwili publikacji tego dokumentu euro straciło w stosunku do dolara dopiero 12 proc.
Państwa nadmiernie zadłużające się (przede wszystkim Francja, Włochy i Portugalia) przenoszą wynikające stąd osłabienie swoich walut na euro. Co gorsza, Europejski Bank Centralny ma w tej sprawie związane ręce, gdyż traktat z Maastricht przewidział sztywne parytety walutowe euro. Nie można ani obniżyć udziału franka, ani zwiększyć udziału marki. Wspólna waluta europejska i waluty narodowe poruszają się jak powiązane sznurkiem - i to raczej spadają.
Całą winę zrzuca się teraz na Wima Duisenberga. "Mister Euro" musi odejść - słychać w Brukseli. Ale równocześnie euroland nie ukrywa lęku, że Duisenberg odejdzie nie z powodu słabości swojego dzieła, tylko w celu wypełnienia umowy, zawartej w 1996 r. na szczycie Unii Europejskiej w Brukseli pomiędzy prezydentem Chirakiem i kanclerzem Kohlem. W zamian za poparcie Francji dla projektu umieszczenia siedziby EBC we Frankfurcie nad Menem Kohl zrezygnował z wysunięcia kandydatury prezydenta Bundesbanku Hansa Tietmayera na szefa EBC. Umowa przewidywała także, że Duisenberg będzie przejściowym szefem banku i zrezygnuje ze stanowiska (długo przed końcem ośmioletniej kadencji) "najpóźniej do 1 lipca 2002 r. z powodów osobistych". Ustalono nawet jego następcę - ma być nim Jean-Claude Trichet. A ostatnio mówi się nawet o francuskim ministrze finansów Laurencie Fabiusie.
Dlaczego ten scenariusz budzi obawy? Z dwóch powodów. Po pierwsze, kandydaci ci najpewniej przeniosą do Frankfurtu tradycje francuskiego banku emisyjnego, który nigdy się nie uniezależnił od polityki rządu i zawsze był jego posłusznym narzędziem. Po drugie, natychmiast otworzą drogę do finansowanej gigantycznymi kredytami europejskiej polityki zatrudnieniowej, opartej na publicznych projektach rozbudowy infrastruktury. Zabiegał o to jeszcze Fran˜ois Mitterrand. Niemcy będą płacić, a Francja kasować - podsumował te plany jeden z polityków niemieckich. A nikt nie ma wątpliwości, że prezydent Chirac upomni się o dotrzymanie umowy.
Cała Europa patrzy teraz w stronę Stanów Zjednoczonych i czeka na 7 listopada. Jeśli wygra republikanin George W. Bush, to zwycięży rynek, dolar utrzyma mocną pozycję, a euro nadal będzie spadać. Jeśli zaś sukces odniesie demokrata Al Gore, dominować będzie koncepcja regulacji gospodarki przez politykę, a to oznacza koniec wysokich kursów dolara i wzmocnienie euro. Takie jest powszechne przekonanie, ale - jak to trafnie ujął "Financial Times" - dolar zdaje się nie podlegać prawom grawitacji. Nie spada, choć powinien. Może dlatego, że w Ameryce nawet pod rządami demokratów polityka nie dominuje aż tak nad gospodarką jak w Europie.
Wim Duisenberg ogłosił, że nie będzie interweniował w celu podtrzymania kursu euro. Dyskretnie zrobił to jednak szef amerykańskich rezerw federalnych Alan Greenspan. Powód jest prosty: większość koncernów z USA ma filie w Europie, a produkcja na tym kontynencie przynosi im 35 proc. dochodów. Słabość wspólnej waluty sprawia, że dochody przeliczone na dolary będą - przy obecnym kursie - niższe o jedną trzecią od zaplanowanych. Trzeba więc ratować euro, żeby nie osłabiać dolara.
Rzeczywistą wartość euro poznamy 2 stycznia 2002 r., kiedy znikną waluty narodowe. Prezydent Federalnego Związku Banków Niemieckich Frank Heintzeler powiada, że euro jest jak przejrzałe awokado: w środku duża twarda pestka, ale na zewnątrz już zbyt miękkie, z pierwszymi objawami rozkładu. I rzeczywiście - dojrzały owoc spada.

Więcej możesz przeczytać w 46/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.