Dwie Ameryki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Bank, stacja benzynowa, kościół, kilka stepowych krzewów przed barem U Harry’ego. Tylko tablica na rogatkach: "Kyle - populacja 376 osób", zdradza, że to coś więcej niż przydrożny zajazd na trasie do Austin.
Miasto z szeryfem, burmistrzem i radą, która właśnie wywalczyła w stolicy Teksasu 400 tys. dolarów na budowę parkingu przed ratuszem. Skarbnik Jane White nie pamięta, żeby kiedykolwiek było tu więcej niż sześciu petentów naraz, ale parking na 700 samochodów to "rzecz perspektywiczna". Rok temu rząd stanowy przyznał nawet miastu pieniądze na budowę basenu - to w sumie ponadmilionowa inwestycja, która mniej mówi o potrzebach mieszkańców, a więcej o amerykańskim boomie gospodarczym.

Żaden amerykański prezydent nie przejmował rządów z takim potencjałem budżetowym. Według Centralnego Biura Prognoz Kongresu USA, przez najbliższe cztery lata prezydent będzie miał do dyspozycji ponadbilionową nadwyżkę w budżecie. To jednak tylko pozorny luksus, bo też żaden z prezydentów od czasów Herberta Hoovera, który ściągnął na Amerykę wielką recesję, nie miał tak zdemoralizowanego bogactwem elektoratu. W barze U Harry’ego nikt nie uważa rządowych inwestycji za coś niepotrzebnego. Przeciwnie - Linda Girous, która od dwunastu lat nalewa farmerom kawę, jest zdania, że rząd powinien zbudować tu jeszcze szkołę.
Ostatnie dwa miesiące kampanii wyborczej były istną rewią pomysłów, jak wydać nadmiar pieniędzy. Słuchając wystąpień kandydatów, można było odnieść wrażenie, że prezydentem zostanie ten, kto szybciej pozbędzie się niepowtarzalnej w dziejach świata fortuny. Niewątpliwym faworytem był tu senator Albert Gore. W rzeczywistości wyboru dokonano między dwiema krańcowo odmiennymi filozofiami działania rządu: zachowawczym modelem państwa opiekuńczego, proponowanym przez Alberta Gore’a, a nową wizją "ograniczonego rządu" George’a W. Busha, państwa na potrzeby globalnego społeczeństwa.
Uciekając się do porównań bliskich nie tylko amerykańskiej rodzinie, można by powiedzieć, że Al Gore chciałby - korzystając z dobrych czasów - spłacić trochę długów, odmalować dom, naprawić płot, zachować trochę na czarną godzinę. "Książe Al" - jak go nazwano w jednym z telewizyjnych programów satyrycznych - uważa, że kasa powinna być wspólna, a wie najlepiej, co zrobić z zaoszczędzonymi pieniędzmi. Bush Jr, zamiast dokonywać kosztownych przeróbek, chce podzielić pieniądze pomiędzy dzieci - niech same się urządzają - i przenieść się do nowego domu: miejsca, gdzie podatki są niższe, szanse większe, a regulacje rządowe mniej uciążliwe.
"Państwo staje się drugorzędnym partnerem wobec globalnych sił kształtujących rzeczywistość. Rozwoju nie wyznacza dziś stopień aktywności rządu przy regulowaniu praw, ale raczej jego rola jako gwaranta fundamentów demokracji i wolnego rynku" - mówi Frank Rich, komentator "New York Times". Decyzje o rozwoju nowej technologii, a wraz z nią nowych norm społeczno-politycznych, zapadają gdzieś na styku zarządów globalnych korporacji (takich jak Time Warner, Microsoft, Disney) i rynku - daleko poza zasięgiem administracji Białego Domu, Brukseli czy Tokio. Rząd może co najwyżej stymulować rozwój, rezerwując sobie rolę rozjemcy, jak proponuje Bush. Proponowana przez Gore’a wizja rządu regulującego poziom bogactwa jednostki i w jakimś sensie licencjonującego sprawiedliwość hamuje rozwój. Dziennik "Wall Street Journal" zwrócił uwagę, że przez ostatnie dwa miesiące, za każdym razem, kiedy umacniała się pozycja Busha, giełda natychmiast reagowała wzrostem notowań. "Gore sądził, że można jednocześnie opierać budowę programu na nadwyżkach budżetowych i karać podatkami biznes, który w największym stopniu przyczynił się do powstania tych nadwyżek" - czytamy w komentarzu "Wall Street Journal".
Różnice dwóch wizji rządu są widoczne w każdym punkcie programu wyborczego kandydatów - zwłaszcza jeśli chodzi o koncepcję reformy federalnego systemu emerytur. Bush Jr, powołując się na przykłady innych państw (m.in. Argentyny, Chile i Polski), opowiada się za częściową prywatyzacją systemu, któremu w wyniku postępującego starzenia się społeczeństwa amerykańskiego grozi niewypłacalność około roku 2039. Al Gore natomiast chce wspierać system zastrzykami finansowymi z obecnej nadwyżki budżetowej. Koncepcja Busha Jr. związana jest z większym ryzykiem, ale także potencjalnie większym zwrotem inwestycji na stare lata. Koncepcja Gore’a kusi pewnością gwarantowanego przez rząd minimum, jednak "mękę" decydowania o przyszłości pozostawia państwu. W dziedzinie edukacji publicznej Bush Jr zapowiada wprowadzenie bonów edukacyjnych, które pozwoliłyby nawet rodzinom o stosunkowo niskich dochodach na wysłanie dzieci do szkół prywatnych. Bush zamierza odebrać władzę finansową Departamentowi Edukacji i przekazać ją komitetom rodzicielskim lub właścicielom poszczególnych szkół. Partner Busha Dick Cheney proponuje nawet zlikwidowanie Departamentu Edukacji. Gore, natrząsając się z pomysłów Busha, nie tylko sprzeciwia się bonom edukacyjnym, ale chce także poszerzyć kompetencje rządu federalnego dotyczące kontroli szkół publicznych.
Bush Jr, wychodząc z założenia, że nadwyżka budżetowa jest zasługą wszystkich pracujących, chce oddać pieniądze obywatelom i zredukować opodatkowanie we wszystkich przedziałach podatkowych. Gore opowiada się za redukcją podatków tylko tym, których pominęła rewolucja informatyczna, tzn. "starym demokratom" - związkowcom blokującym rozwój wolnego rynku, pracującej biedocie zepchniętej na margines, ponieważ nie potrafiła lub nie chciała się kształcić i dostosowywać do nowych warunków. Takiej wykładni sprawiedliwości Gore zawdzięcza ucieczkę sporej liczby demokratów pod sztandary "niezależnego" kandydata Partii Zielonych Ralpha Nadera. Gore jak ognia unikał haseł o globalizacji. Bush Jr uważa, że państwo powinno "schodzić obywatelom z drogi".
Al Gore z hasłami walki o "rodziny padające ofiarą potężnych grup wpływu o wielkich kieszeniach wypchanych ludzkim nieszczęściem" brzmiał, jakby pomylił stulecia - epokę krwawego kapitalizmu z okresem boomu gospodarczego i masowej gry na giełdzie. Co drugi Amerykanin 40 proc. swoich oszczędności zawdzięcza inwestycjom w papiery wartościowe. Gore mylił czasy masowych zwolnień z czasami ulic pełnych wywieszek "szukam ludzi do pracy". Burger King w Austin płaci każdemu, kto wejdzie z ulicy, 8 dolarów za godzinę plus pełne ubezpieczenie medyczne i składkę na fundusz emerytalny. Na przedmieściach Bostonu firmy wystawiają billboardy z ofertami szybkiego zatrudnienia, oferując specjalny bonus dla komputerowców.
Na wiecach Gore nie przemawiał do bezrobotnych i bezdomnych, bo tych już trudno znaleźć w Ameryce. "Gore troszczył się o wszystkich umęczonych, którzy muszą pracować na dwie zmiany, żeby spłacać raty za drugi samochód albo nowy dom" - mówi Alice Moore z chicagowskiego Centrum Walki z Rządowym Marnotrawstwem. Przeciętna płaca w Ameryce wynosi dziś 13,68 dolara na godzinę - trzy razy więcej niż dziesięć lat temu. 30 proc. wierzy, że w najbliższej przyszłości znajdą się wśród 1 proc. najlepiej zarabiających Amerykanów, czyli multimilionerów i - jak pisze "Wall Street Journal" - "nie tylko zazdroszczą bogactwa, ale sądząc po wzroście produktywności, robią wszystko, żeby pomnożyć dochody".
Gore na każdym kroku powtarzał swoje hasła o nowym państwie ery informacji, a w rzeczywistości zaoferował koncepcję starego, mającego przetrwać nowe czasy, nieco uszczuplając dorobek nowej ekonomii. Nie wiadomo, czy wizje George’a W. Busha przyjmą się gdzieś poza Ameryką, ale wiadomo, że jeżeli Ameryka ma utrzymać prymat na świecie, to rząd nie może dłużej być tym, czym był. 


Więcej możesz przeczytać w 46/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.