Trust móżdżków

Dodano:   /  Zmieniono: 
Powszechne uwłaszczenie, czyli jak wpędzić Polskę w tarapaty


Co pewien czas pojawiają się pomysły, które spowodowałyby natychmiastowy, odczuwalny przyrost dobrobytu. Niestety, siły nam wrogie uniemożliwiają ich realizację. Ma to jednak i dobrą stronę. Po jakimś czasie bowiem w szranki stanąć mogą następni konstruktorzy perpetuum mobile i przedstawić jeszcze nowsze i lepsze propozycje zbudowania "drugiej Japonii". Ponieważ nieco znudziła mi się polemika z "twórcami metalu lżejszego od powietrza", postanowiłem zestawić kilka takich genialnych idei wyprodukowanych w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Jak czytelnicy łatwo mogą zauważyć, opierają się one na dwóch powtarzających się motywach: rozdawaniu nie istniejącego majątku oraz tworzeniu nie istniejącego majątku poprzez emitowanie pieniądza. Te motywy przewodnie uzupełniane są pomysłami redystrybucyjnymi. W tym wypadku konstruktorzy dobrobytu proponują powiększenie bogactwa wszystkich poprzez pozbawienie majątku niektórych. Reasumując: naszą ekonomię uzdrowić pragnie trio w składzie: św. Mikołaj, znany czarownik Gargamel oraz towarzysz Janosik.
Swoją działalność rozpoczęli już w sierpniu 1980 r. Strajkujący domagali się wtedy: wzrostu płac zasadniczych o połowę (żądano powszechnej podwyżki o 2 tys. zł, ostatecznie zgodzono się na 800 zł), pełnej - automatycznej, bez względu na wyniki finansowe przedsiębiorstw - indeksacji płac, skrócenia tygodniowego czasu pracy prawie o 10 proc. oraz obniżenia wieku emerytalnego o 10 lat (to jest o 16 proc. całkowitego czasu pracy). Solidaryzując się z poglądem, że "czerwonemu" zawsze warto dokopać, muszę jednak podać w wątpliwość istnienie gospodarki, która zdolna byłaby wytrzymać jednorazowe podwojenie płac. Gwoli sprawiedliwości nadmienić należy, iż stanowisko takie podzielała znaczna część ekspertów. Uważali oni jednak - o naiwni! - że niemożność realizacji postulatów ekonomicznych zmusi władze do ustępstw politycznych i przeprowadzenia reformy gospodarczej.
Wśród strajkujących większość stanowili ci, którzy wierzyli, iż wzrost dobrobytu w żądanej skali jest możliwy (władza ma, tylko nie chce dać). I oni dziewięć lat później określili program ekonomiczny "Solidarności" podczas obrad "okrągłego stołu". Znalazło to wyraz w dokumencie końcowym, w którym nacisk kładziono na "ochronę ludzi pracy przed wzrostem koszów utrzymania" (m.in. ustalono, że nastąpi "powszechna indeksacja zapewniająca wszystkim minimalny wzrost płac w wysokości 0,8 stopy inflacji"; będzie "respektowana zasada pełnego zatrudnienia", a "dochód z 42-godzinnego tygodnia pracy ma być wystarczający do utrzymania rodziny").
Na szczęście Leszek Balcerowicz konsekwentnie zmierzał do odbudowania równowagi makroekonomicznej i stopniowo eliminował z polityki gospodarczej populistyczne hasła. Spotkała go za to zasłużona kara. "Tygodnik Solidarność" wysunął postulat "debalceryzacji", a działacze ludowi określili go mianem "doktora Mengele polskiej gospodarki" (pierwszy wniosek o wotum nieufności dla wicepremiera zgłosił Władysław Serafin już w grudniu 1989 r.).

Uczciwie przyznać trzeba, że opozycja nie ograniczała się jednak do krytykanctwa i przedstawiła program pozytywny. Jego zarys sformułowała w 1990 r. w "kabareciku" Olga Lipińska. Przedstawiła tam drogę do budowania kapitalizmu polegającą na tym, aby "do socjalizmu dodać pieniędzy". Myśl ta twórczo rozwinięta została przez Stefana Kurowskiego, który w słynnym artykule pod ironicznym tytułem "Ożywienie przyjdzie samo?" sformułował znaną "teorię gąbki". Wedle niej, gospodarce polskiej do szczęścia brakuje jedynie pieniędzy. Należy zatem owe pieniądze wydrukować i użyć ich do pobudzania gospodarki. Wokół pomysłu "drukowania i rozdawania pieniędzy" utworzyła się egzotyczna koalicja. Obok działaczy związkowych i polityków z PSL tworzyli ją Józef Kaleta oraz kilku "ekonomistów" narodowych z KPN i ROP. Pomysł drukowania pieniędzy w kraju, który ledwo co wyszedł z hiperinflacji, sprzedawał się słabo i nieco większą popularność zdobył dopiero w latach 1994-1995, kiedy gwałtownie zaczęły rosnąć nasze rezerwy walutowe. Przybrał wówczas postać postulatu wykorzystania owych rezerw do "wspomagania rozwoju". O jego zaniechaniu przesądziło nie tyle to, że byłoby to ponowne wydawanie raz już wydanych pieniędzy (skoro NBP dewizy skupił, to do obiegu wprowadził ich równowartość w złotówkach), ile fakt, iż "ożywienie przyszło samo!".
Dobrą okazją do formułowania "pomysłów na szczęście" są kampanie wyborcze. Serial rozpoczęły w 1990 r. wybory prezydenckie. Główny pretendent obozu solidarnościowego ruszył do nich nie tylko z siekierą, ale także z postulatem powszechnego uwłaszczenia, obiecując każdemu obywatelowi RP po 300 mln ówczesnych złotych. Przypomnijmy, że jednym ze źródeł sfinansowania owego podarku miały być ubrania malwersantów, których puszczono by "w samych skarpetkach". Aby zakończyć wątek prezydencki, dodać trzeba, że podobną kwotę oferował cztery lata później Aleksander Kwaśniewski. Zmieniła się tylko forma, kandydat SdRP obiecał bowiem "mieszkanie dla każdego". A i tak obu panów przebił człowiek nie tyle z lasu, ile z pampasu ("Hasłem naszym zgoda będzie"). Dowiódł on, że nie tylko plotąc duby smalone, ale nawet bełkocząc w języku niby-polskim, uzyskać można bezpośrednio 3 856 184 głosy oraz pośrednio 10 857 491 (osoby, które nie brały udziału w wyborach).
Nie należy się zatem dziwić, że w kraju, w którym 14 713 615 (czyli 55 proc.) dorosłych obywateli nie miało nic przeciwko temu, aby Stan Tymiński był ich prezydentem, wszystkie wymienione pomysły wracają jak bumerang. Z jednej strony są to wspomniane pomysły prestidigitatorskie. Znani czarownicy Gargamele proponują w nich, aby zjeść ciasteczko i zachować je na później. Najbardziej konsekwentny w głoszeniu takich koncepcji jest PSL. Politycy ludowi potrafią bowiem udowodnić, że podwyżka cen płaconych rolnikom oraz zablokowanie importu spowodowałyby obniżkę cen żywności. Ale nie tylko oni zapominają o refrenie piosenki z kabaretu radiowej Trójki ("Pero, pero, bilans musi wyjść na zero"). W istocie większość partii w programach wyborczych oferuje obniżkę podatków i równoczesne zwiększenie wydatków budżetowych. Co przy tym ciekawe, przy intelektualnej kompromitacji "teorii gąbki" przemilczają kwestię deficytu budżetowego. Na przykład przy ostatnio zgłaszanym postulacie zwiększenia składki na "chorą kasę" z 7 proc. do 11 proc. autorzy tego pomysłu na pytanie o źródła sfinansowania dodatkowych nakładów (podwyżka podatku czy redukcja wydatków) odpowiadają: "Trzeba zwiększyć wzrost gospodarczy".

Jak to zrobić? Na pierwszym miejscu postawić trzeba znane nam już pobudzanie. A zatem trzeba dawać preferencyjne kredyty, subwencjonować produkcję, wspierać eksport i poprzez zamówienia rządowe "utrzymywać miejsca pracy". Kłopot jednak w tym, że nawet posłowie, którzy "niejednokrotnie dawali dowody, iż nie są zbyt mocni intelektualnie", przyznać muszą, że popadamy tutaj w pewien zaczarowany krąg. Pieniądze, które miały być nam potrzebne na bezinflacyjne zwiększenie wydatków przy - co najmniej - zamrożeniu podatków, uzyskać mieliśmy z wyższego wzrostu gospodarczego. Okazuje się, że teoria ta opiera się na założeniu, iż wydamy pieniądze, których nie mamy (bo gdybyśmy je mieli, to byśmy je wydali... i tak dalej, i tak dalej).
Trust móżdżków wszak pracuje. Skoro potrzeba pieniędzy, których nie ma i nie można ich wydrukować, trzeba je wymyślić. Pomysłów na wymyślenie pieniędzy było kilka. Pierwszy to jednoosobowe spółki skarbu państwa (JSSP). Deficytowe przedsiębiorstwo państwowe jest deficytowym przedsiębiorstwem. Jeżeli jednak przeprowadzimy komercjalizację, ów bankrut staje się korporacją, samodzielnym podmiotem prawa handlowego, który sporządza bilans, a zatem ma jakiś majątek. Ma majątek, a zatem ma pieniądze. A nawet może mieć ich więcej, zaciągając kredyty.
Tyle że mało ma i mało może zaciągnąć. Ale i na to jest rada. Kilka takich JSSP łączymy w holding. Mamy dzięki temu spółę (spółę, a nie spółkę) węglową czy cukrową o większym majątku i większych możliwościach pozyskania pieniędzy z rynku finansowego i od kredytujących dostawców. Co prawda, wielokrotnie większy jest także deficyt i - z ekonomicznego punktu widzenia - wielokrotnie większa konieczność ogłoszenia upadłości. Tym jednak nie należy się przejmować. Bankructwo przedsiębiorstwa zatrudniającego kilkadziesiąt osób jest problemem ekonomicznym. Upadłość firmy kilkutysięcznej jest już problemem politycznym i o to niech się władza martwi. A jak nie będzie się chciała martwić, to zawsze chłopaków można służbowymi autobusami podwieźć do Warszawy, aby parę szyb Buzkowi i Balcerowiczowi wybili.
Metodą pokrewną jest łączenie kapitałów państwowych z prywatnymi. Konsolidacja taka odbywa się oczywiście na zasadzie pieczenia pasztetu z języków słowiczych. Zgodnie z przepisem bierzemy 2 proc. kapitału prywatnego, dodajemy 98 proc. kapitału firm państwowych i już mamy na przykład BIG. Bank - jak sama nazwa wskazuje - duży. Taka duża firma uzyskuje już samodzielną szansę rozwoju. I może się rozwijać tak jak państwowa Agencja Rozwoju Gospodarczego, która rozwinęła się w prywatny Polski Fundusz Gwarancyjny SA i Chemię Polską sp. z o.o. oraz w prywatną Międzynarodową Korporację Gwarancyjną.

Owe cuda redystrybucyjne oznaczają jedynie przepływ środków z rąk do rąk i oczywiście nie powodują żadnych zmian realnych. Szkodliwość ich wynika głównie z zamazywania faktycznej sytuacji przedsiębiorstw oraz administracyjnego zanieczyszczania struktur wolnorynkowych. Są to jednak straty stosunkowo niewielkie. Dużo gorsze skutki wywołałyby trwałe zmiany systemowe obejmujące gospodarkę. Należą do nich propozycje ograniczenia napływu kapitału zagranicznego oraz "prywatyzowania" gospodarki metodą powszechnego uwłaszczenia.
W postaci zbliżonej do obecnie wałkowanej pomysł uwłaszczenia powszechnego wypłynął w 1995 r. Znajdujący się wówczas w opozycji związek zawodowy "Solidarność" otrząsnął się z kaca po obaleniu własnego rządu i przystąpił do kontrofensywy. Wykrwawiona po przekazaniu swoich najlepszych ludzi do kilku rządów i kilku partii "Solidarność" nie dysponowała jednak amunicją programową. I wtedy w roli eksperta trafił się Adam Biela, za którym przemawiał tytuł profesorski oraz prestiż KUL. Związek kupił jego pomysły uwłaszczeniowe, a ponieważ 29 czerwca 1995 r. uchwalona została ustawa o referendum, zaczął przeć do ich przeforsowania tą drogą. Wprawdzie parlament nie dał się namówić na uchwalenie referendum w temacie rozdawnictwa, ale zadziałał prezydent. Tuż przed ustąpieniem wydał zarządzenie o referendum, podczas którego obywatele mieli odpowiedzieć na pytanie: "Czy jesteś za przeprowadzeniem powszechnego uwłaszczenia obywateli?". 18 lutego 1996 r. równocześnie z kwestiami konstytucyjnymi obywatele rozstrzygnąć mieli kwestię, czy chcą być młodzi, piękni i bogaci. Niestety, mniej niż jedna trzecia z nich (32,4 proc.) ruszyła do urn. Ci jednak, którzy w głosowaniu wzięli udział, byli za (94,5 proc.).
"Solidarność" nie zraziła się tym, że de facto uzyskała tylko trzydziestoprocentowe poparcie dla pomysłu, w myśl którego "wszyscy mają być właścicielami wszystkiego". Lansowała go dalej, a gdy powstawała AWS, sprzedała go jej korzystnie, umieszczając w programie nowego ugrupowania. Po wygranych wyborach grupa posłów AWS złożyła w Sejmie projekt stosownej ustawy. Przewiduje on uwłaszczenie bezpośrednie i pośrednie. Bezpośrednie polegałoby na przekazaniu pełnych praw własności lokatorom mieszkań komunalnych, zakładowych i lokatorskich oraz użytkownikom działek pracowniczych i gruntów do 10 ha. Pozostali obywatele zostaliby objęci uwłaszczeniem pośrednim, otrzymując stosowne bony.
Nad sensownością tego projektu najlepiej byłoby spuścić kurtynę milczenia. Wystarczy powiedzieć, iż publicznie odciął się od niego abp Józef Życiński, wielki kanclerz KUL, mówiąc, że nie zna żadnego ekonomisty, który potraktowałby go poważnie. Wśród protestujących są zresztą nie tylko ekonomiści. Nie mniejsze zastrzeżenia zgłaszają prawnicy, zwracając uwagę na to, że projekt łamie nie tylko jedną z podstawowych dla kapitalizmu zasad prawa - ochronę własności, ale także kilka ustaw, rozporządzając majątkiem, który ma właściciela. Protestują też buchalterzy. Z prostego bilansu wynika bowiem, że po wywiązaniu się skarbu państwa z istniejących zobowiązań majątku do rozdawania pozostanie niewiele. Na tę drobną przeciwność losu nasi dobroczyńcy szybko jednak znaleźli receptę. Wpadli bowiem na pomysł, aby fundusz uwłaszczenia zasilić 25 proc. przychodów z prowadzonych prywatyzacji.
Co najśmieszniejsze, niewiele brakowało, aby Sejm 17 lutego taki przepis uchwalił. Do pełni szczęścia zabrakło tylko dwóch głosów. Co jeszcze śmieszniejsze, stało się to wskutek poparcia pomysłu prof. Adama Bieli przez SLD. I to jest bardzo pozytywny aspekt tej sprawy. Rozumiem wprawdzie, że SLD gotowy jest skorzystać z każdej okazji, aby dokopać solidaruchom i takie głosowanie z tą ideologią jest zgodne. Równocześnie jednak SLD musi nie do końca wierzyć w to, że za dwa lata przejmie władzę. Jej sprawowanie, połączone z obowiązkiem realizacji pomysłu lubelskiego psychologa społecznego, wcale nie byłoby takie przyjemne.

Więcej możesz przeczytać w 10/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.