Budżet świętych Mikołajów

Budżet świętych Mikołajów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polscy politycy popadli w nałóg wydawania nie swoich pieniędzy
W przedwojennym monologu Tadeusz Olsza opowiadał o tym, że wyszedł nieco zmęczony z Adrii i wsiadł do samochodu. Ten samochód był jednak jakiś dziwny. Nie było kół, nie było kierownicy, nie było hamulców. Był tylko jakiś facet. I strasznie lał go w gębę. Anegdotka ta wypisz, wymaluj opisuje stan polskiej polityki finansowej. Nie funkcjonuje kierownica, którą powinna być sejmowa komisja finansów, przekładająca mądrą koncepcję ideową rządzącej partii na czytelny zarys budżetu. Charkocze i "strzela w kichę" motor, jakim powinno być Ministerstwo Finansów, zamieniające ową koncepcję i czytelny zarys budżetu w zbilansowany, spójny projekt ustawy. Fikcją wreszcie są hamulce. A jest to funkcja wszystkich posłów, którzy w imię interesu publicznego powinni strzec równowagi budżetowej przed naciskami branżowych, związkowych czy regionalnych lobby. Jedna jest tylko różnica - po twarzy nie boksują. Po twarzy nie, ale biorąc pod uwagę realia budżetowe i konieczność kolejnej podwyżki podatków, my, podatnicy, odczujemy razy na innej części ciała. Na czym polega problem i co należy robić? Czy może inaczej: czego w sytuacji, kiedy nic zrobić nie można, absolutnie robić nie należy? Zanim odpowiem na te pytania, przedstawię pogląd prof. Andrzeja Sopoćki. Pan profesor jest tak znanym ekonomistą, że z góry zaznaczyć muszę, iż jest dla mnie prawdziwym zaszczytem być z nim w niezgodzie. Profesor Sopoćko napisał w tygodniku "Polityka": "Budżet państwa nie ma pola manewru. Możliwości redukcji wydatków są fikcją. Naciski RPP i widmo wzrostu stóp, jeśli formalny deficyt wzrośnie, powodują, że rośnie deficyt nieformalny. Obecnie ukryty deficyt, czyli należności, które powinny być pokryte ze względu na gwarancje skarbu państwa, można oszacować na 20 mld zł. Zostaną one przesunięte na przyszły rok, a prawdopodobnie jeszcze dalej. Na tę sumę składa się niemal 7 mld zł długu ZUS, prawie 3 mld zł bieżącego niedofinansowania OFE, 1,5 mld zł zobowiązań w stosunku do Funduszu Pracy, około miliarda złotych nie zrealizowanych zobowiązań w stosunku do nauczycieli, 3 mld zł nowych długów kas chorych oraz 5 mld zł zaległego wyrównania dla emerytów i rencistów. Wymuszanie redukcji wydatków publicznych w tych warunkach to namawianie anorektyka do głodówki".
Pysznie - przyznajmy - napisane. I nie można się nie zgodzić z diagnozą sytuacji budżetu, w którym po prostu nie ma pieniędzy, bo tzw. sztywne wydatki (czyli kwoty, które muszą być uwzględnione w wydatkach, zanim rozpoczniemy jakiekolwiek planowanie) stanowią 85 proc. sumy, jaką dysponujemy. Nie można się natomiast zgodzić z proponowanym rozwiązaniem. Pan profesor zakazuje Radzie Polityki Pieniężnej podnoszenia stóp i zwalnia Ministerstwo Finansów oraz parlament z obowiązku redukowania wydatków publicznych, nie chce bowiem "anorektyka namawiać do głodówki".
Słowa i wywołane przez nie obrazy znaczą więcej niż fakty. Dlatego zacznę od owego anorektyka. Prezentowanie w ten sposób beneficjanta polskiego budżetu jest piękne jak socjalizm. I jak socjalizm prawdziwe. Osobiście owego beneficjanta widzę jednak jako osobnika nieco rozleniwionego i starającego się uniknąć surowych reguł rynku. Jest to ten Kowalski, który chciałby ze znaną od lat wydajnością i jakością pracować w fabryce syrenek, ale pod warunkiem że państwo "zabezpieczy" mu mercedesa. To nauczyciel, który pracuje niecałe tysiąc godzin rocznie i domaga się wynagrodzenia w wysokości 800 dolarów amerykańskich miesięcznie, to rolnik, który - pracując podobną liczbę godzin i wytwarzając pięć ton pozastandardowego zboża - domaga się, aby państwo odbierało jego produkt po cenie zapewniającej parytet dochodowy. Długo mógłbym ciągnąć tę listę, ale choć róg trzymam, tu przerwę. Nie zamierzam poobrażać połowy Polski - wymienieni (około jednej trzeciej dorosłych obywateli) wystarczą. Wystarczy także powiedzieć, że nie ma kraju tak bogatego, aby spełnił te wszystkie postulaty. Nie wiem, co znaczy socjalna gospodarka rynkowa. Na pewno jednak nie może oznaczać sytuacji, w której wszyscy alimentują wszystkich. Dlatego nie zgadzam się na "głodującego anorektyka". Takie ofiary polityki budżetowej, i owszem, można napotkać, ale w Rosji, Bułgarii, Rumunii czy na Ukrainie. W krajach, które od lat konsekwentnie realizują politykę miękkiego ograniczenia budżetowego i rozmiękczonej polityki pieniężnej.
Polityka fiskalna może być "twarda", czyli opierać się na zasadzie zakazującej finansowania sektora publicznego deficytem. Może być także "miękka", czyli na taki deficyt zezwalać. Polityka monetarna również może być "twarda", czyli dopuszczać wzrost podaży pieniądza jedynie w takiej skali, która nie powoduje inflacji. A "miękka" jest wtedy, gdy na wzrost cen pozwala. Oczywiście w obydwu wypadkach między biegunami twardości i miękkości istnieją formy pośrednie, które uczeni w ekonomicznym piśmie jakoś nam zakwalifikują. Dwa rodzaje polityk cząstkowych sumują się w cztery modele polityki makroekonomicznej. Dwa z nich (twarda - twarda i miękka - miękka) są jednoznacznie określone. Dwa natomiast tworzą wzorce mieszane (tzw. policy mix).
A zatem ma rację pan profesor, krytykując naszą policy mix. Skuteczność wysokich stóp procentowych w walce z inflacją jest przy "miękkiej" polityce fiskalnej ograniczona i wymaga coraz wyższych kosztów po stronie ograniczania wzrostu. Jest też tak, że aktualne możliwości redukcji wydatków budżetowych są niewielkie. Mimo to polityki monetarnej poluzować nie wolno. Byłaby to "najlepsza recepta na krach finansowy i kryzys gospodarczy z oczywistymi konsekwencjami dla wzrostu gospodarczego, bezrobocia, deprecjacji oszczędności". Co wobec tego zrobić w sytuacji, w której nic zrobić nie można?
Po pierwsze - nie szkodzić. I minister Jarosław Bauc musi o każdą złotówkę deficytu walczyć jak szósta córka stróża o bogatego męża. Dużo nie wywalczy, ważne jednak, aby jak najmniej przegrał. Po drugie, wszyscy, a zwłaszcza (co najtrudniejsze) politycy muszą sobie uzmysłowić, że to nie Ministerstwo Finansów układa ustawę budżetową. Układa ją parlament swoją codzienną radosną działalnością legislacyjną. Obciążenie wydatkami "sztywnymi" nie wzięło się bowiem z głodu, ale z tego, że różne partie miały różne, bardzo dobre pomysły. Podam tylko dwa przykłady. Jeden tragiczny i jeden śmieszny. Przykład tragiczny dotyczy reformy samorządowej - sztandarowego osiągnięcia koalicji AWS i Unii Wolności. W jej wyniku zatrudnienie w administracji wzrosło o 47 000 osób. 47 tysięcy to cztery dywizje, więcej niż Rosjanie wysłali do Czeczenii. W naszej wojnie z biurokracją na same płace przeznaczamy rocznie około 3 mld zł. A gdzie jeszcze biurowce, biurka, czajniki, segregatory i spinacze?
Przykład śmieszny wiąże się z nową inicjatywą posłów AWS. 72 z nich zaproponowało ostatnio, aby rodzicowi, który zrezygnuje z pracy i poświęci się wychowaniu dzieci, wypłacać pensję z budżetu państwa. Osoba opiekująca się co najmniej trójką dzieci otrzymywałaby jako uposażenie połowę średniej płacy krajowej, po odliczeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne. Ów opiekuńczy rodzic byłby uprawniony do pobierania pensji dopóty, dopóki ostatnie dziecko nie skończy siedmiu lat. Realizacja propozycji posłów AWS kosztowałaby budżet państwa, przy oszczędnych wyliczeniach, około 2 mld zł rocznie. I jak się później dziwić, że całkowita kwota, jaką rozdzielić może minister Bauc, to tylko 30 mld zł, a nie 175 mld zł teoretycznie znajdujących się w dyspozycji rządu.
Polityk samorządowy i rodzic trójdzietny nie należą na ogół do osobników głodujących. Dlatego model budżetu jako instytucji wspierającej anorektyków niezbyt mnie przekonuje. Uważam raczej, że w Polsce jest to instytucja alimentująca "uzależnionych". Ściślej - dwie grupy uzależnionych. Pierwszą grupę "holików" stanowią pobierający świadczenia budżetowe, drugą - politycy, którzy popadli w nałóg rozdawania pieniędzy.
Szkoda tylko, że nie swoich.

Więcej możesz przeczytać w 47/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.