Bale w operze

Dodano:   /  Zmieniono: 
W ślad za światowymi teatrami operowymi także polskie próbują innymi sposobami przyciągnąć kapryśnego widza. Wystawiają dzieła lżejsze i współczesne, angażują reżyserów związanych z teatrem i filmem, realizują gigantyczne widowiska. Efekty bywają różne, ale w ostatnich kilku miesiącach mogliśmy uczestniczyć w kilku prawdziwych wydarzeniach.
W ślad za światowymi teatrami operowymi także polskie próbują innymi sposobami przyciągnąć kapryśnego widza. Wystawiają dzieła lżejsze i współczesne, angażują reżyserów związanych z teatrem i filmem, realizują gigantyczne widowiska. Efekty bywają różne, ale w ostatnich kilku miesiącach mogliśmy uczestniczyć w kilku prawdziwych wydarzeniach.
Większość polskich teatrów operowych cierpi na chroniczny brak pieniędzy - dotacje od państwa czy władz lokalnych wystarczają jedynie na przetrwanie, a nie na premiery. Nawet warszawska scena narodowa jest w takiej sytuacji: samo utrzymanie gigantycznego budynku pochłania całe ministerialne dofinansowanie; za każdym razem, gdy teatr chce zmienić repertuar, musi szukać sponsorów.
Niektóre placówki narzekają także na brak miejsca. Opera Krakowska od początku nie ma własnej siedziby - przedstawienia odbywają się najczęściej w Teatrze im. Słowackiego. Remont gmachu Opery Wrocławskiej (przemianowanej ostatnio na Dolnośląską) trwa już kilka lat. Mimo to kierująca nią Ewa Michnik wciąż nie traci ducha - właśnie zrealizowała kolejną gigantyczną produkcję w Hali Ludowej. Obiekt zaprojektowany w latach międzywojennych przez Maxa Berga może pomieścić kilkutysięczną publiczność. Na czterech spektaklach "Trubadura" Verdiego, tak jak na "Aidzie", "Nabucco" czy "Carmen", były komplety widzów. Niektórzy przychodzili nawet po kilka razy. Eksperyment się powiódł, ponieważ Ewie Michnik udało się stworzyć wokół superprodukcji atmosferę sensacji, m.in. dzięki wprowadzeniu na scenę tłumów statystów oraz zwierząt (w "Trubadurze" pojawiły się konie, wielbłąd, kozy i piesek). To jedyne w Polsce miasto, gdzie można obejrzeć tego typu przedstawienia - nie mamy letnich fes-tiwali operowych, jak w Orange, Carcassonne, Weronie czy niemieckim Xanten, z którym współpracują wrocławianie ("Trubadur" także tam zostanie zaprezentowany). Wrocławskie spektakle mają też wysoki poziom - artyści wiedzą, że walczą o przeżycie. Poza superprodukcjami opera ratuje się podróżami zagranicznymi, musi więc wypaść atrakcyjnie.
Spektakle łódzkiego Teatru Wielkiego również przyciągają widownię z całego kraju. Dyrektor Marcin Krzyżanowski ma ambicję, by wystawiać niebanalny repertuar. Jest to jednak pomysł niemal samobójczy - dotacja od władz miejskich, i tak niewielka, w tym roku została zmniejszona o połowę. W placówce wprowadzono więc drastyczne oszczędności. Niemniej jednak dzięki serii znakomitych premier o łódzkim teatrze wciąż się mówi. Krzyżanowski eksperymentuje nie tylko z repertuarem, ale i reżyserami, zapraszając do współpracy twórców związanych z teatrem i filmem. Dotychczas wszyscy zaproszeni się sprawdzili. Krzysztof Kelm stworzył piękne, poruszające przedstawienie na kanwie nie znanych w Polsce "Dialogów karmelitanek" Francisa Poulenca. Henryk Baranowski natomiast po raz pierwszy w kraju wystawił "Echnatona" Philipa Glassa. Ten oniryczny spektakl, odwołujący się do popkultury, w którym wykorzystano nowoczesne techniki, stał się jednym z najbardziej intrygujących wydarzeń sezonu. Udany był też operowy debiut Piotra Łazarkiewicza - "Król Edyp", opera-oratorium Igora Strawińskiego.
Reżyserów wśród ludzi spoza środowiska muzycznego poszukuje też warszawska Opera Narodowa. Jej dyrekcja ma jednak mniej szczęśliwą rękę. Naprawdę udany był tylko debiut reżysera filmowego Mariusza Trelińskiego, który z rozmachem zrealizował "Madame Butterfly" Pucciniego, w nowoczesnej konwencji, ale i z czytelnymi aluzjami do japońskości. Druga jego produkcja, "Król Roger" Karola Szymanowskiego, imponowała także wizyjnością, osiągniętą za pomocą nowoczesnych środków, ale aranżacja nie miała wiele wspólnego z treścią opery. Inny wypróbowany przez Operę Narodową reżyser, enfant terrible młodego pokolenia w teatrze - Krzysztof Warlikowski - co prawda zreali-zował dowcipnie kameralną operę Roxanny Panufnik "The Music Programme" (co nie sprawiło mu większych trudności, libretto dotyczy bowiem tematyki współczesnej), jego druga premiera - "Don Carlos" Verdiego - okazała się jednak niewypałem.
Wśród części polskich reżyserów teatralnych pokutuje pogląd, że wystarczy umieścić akcję klasycznego dramatu we współczesnych dekoracjach albo ją udziwnić, a już będzie awangardowo i atrakcyjnie. To myślenie przenieśli do teatru operowego. Tymczasem unowocześnianie na siłę klasyki operowej jest pomysłem nieco przebrzmiałym. Najważniejsze, by nie zatracić dobrego smaku - wtedy publiczność na pewno od teatru nie odejdzie.

Więcej możesz przeczytać w 49/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.